Artykuły

Samotne piękno (fragm.)

Sceniczne deski i tylna ściana Małej Sceny w opolskim Teatrze im. Jana Kochanowskiego obite czernią. Po lewej stronie (patrząc z widowni) - fortepian. Pośrod­ku sceny - mikrofon. Potem użyte jeszcze będą - skrzypce i wiolonczela. I nic już więcej, żadnych dodatkowych efektów. Przepraszam, będzie jeszcze światło, dramatyzujące "akcję", współtworzące ją poprzez wydo­bywanie z mroku oszczędnych gestów aktorki, pulpitu z "księ­gą", mikrofonu i instrumentów. Qbecnych-nieobecnych. Celowo używam tutaj określenia, odno­szącego się bardziej do ludzi niż do sprzętów, bo w czasie przed­stawienia głosy fortepianu, skrzy­piec i wiolonczeli zdają się "dia­logować" z głosem aktorki.

Stanisława Celińska mówi i śpiewa, od liryzmu przechodzi do patosu, od neutralnej narracji do oskarżajacego bólu, od ekstatyczności w przeżywaniu chwili do uspokojenia w obliczu wieczności. Rzecz jasna, ta zmia­na nastrojów, rytmów i tonacji możliwa jest dzięki temu, że od­powiednio został ułożony tekst, stanowiący kanwę przedstawienia. A także i dlatego, że muzy­ka, będąca istotnym- obok sło­wa - komponentem spektaklu, posiada wyraźne walory dramaturgiczne. Inaczej mówiąc, Celiń­ska swoją interpretacją uwyraźni­ła to, co zawarte jest w scenariuszu ułożonym przez Bohdana Cybul­skiego, i czym nasycił swoją kompozycję muzyczną Tomasz Bajerski. "Pieśni" Kochanowskie­go, wtopione w Księgę Hioba (ściślej: w jej fragmenty.), nabierają nowych znaczeń. Dokładniej: sensy, które są w nich ukryte, przysłonięte sztafażem oczywis­tości, ujawniają się teraz z całą mocą. I tak poprzez zderzenie z nieszczęściem Hioba słowa "Pieś­ni XXIV": "Zegar, słyszę, wybija, /Ustąp, melankolija!" zostają wprowadzone w inną przestrzeń semantyczną, w inny wymiar. To samo dzieje się z "Pieśnią IX" ("Chcemy sobie być radzi?").

Kostium, w którym występu­je Celińska, nie eksponuje płci. Aktorka nie udaje mężczyzny, ale i nie afiszuje się ze swoją kobiecością. Mówi w imieniu Człowieka, który może być i Mężczyzną, i Kobietą. Mówi w imieniu Rodzaju, nie tracąc prywatnego głosu.

Obcując z "De profundis" (tak nazywa się monodram Stanisła­wy Celińskiej, wyreżyserowany przez Bohdana Cybulskiego), mam wrażenie, że to "kalokagatia". Starożytni tak nazywali coś, w czym piękno i dobro było nieroz­łącznie zespolone. Mieli oni głębo­kie pojęcie o dobru: wiedzieli, że czasem dochodzić doń trzeba po­przez "katharsis"; nie oddziela­li piękna od życia", od docie­kania jego sensu. A więc nie utożsamiali "dobra" z doraźną przyjemnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji