Koszmar z kaczuszką
Niemożność wyrażenia uczuć, trudności w nawiązaniu i podtrzymaniu elementarnych interakcji, a przede wszystkim przeraźliwa samotność już nie tylko w tłumie, ale pośród najbliższych - to najważniejsze problemy poruszane w sztukach, które można by nazwać koszmarami rodzinnymi przełomu wieków. Wydają się one stanowić kolejny rozdział w zapoczątkowanej ponad wiek temu przez Freuda, a w dramaturgii przez Ibsena, Strindberga, Kisielewskiego i wielu innych, walce o obnażenie chorych stosunków w przeciętnej, normalnej, a nawet normatywnej rodzinie. Tytuły tekstów tylko z ostatnich lat można mnożyć, podobnie jak poetyki, w jakich są utrzymane. Od niemal brutalistycznego "Ognia w głowie" von Mayenburga do prawie poetyckiego "Łaknąć" Kane. Od zamożności w "Jesieni i zimie" Norena do skrajnej nędzy w "Sytuacjach rodzinnych" Srbljanović. Żeby ograniczyć się do najbardziej wyrazistych przykładów. Jakkolwiek by się te dramaty różniły od ich dalekich przodków z poprzedniego przełomu wieków, mają z nimi jedną cechę wspólną: najważniejsze zdarzyło się przed podniesieniem kurtyny, a sama akcja jest już tylko epilogiem wieloletnich procesów. Przykładem jest twórczość Jona Fossego, a zwłaszcza napisane w 1995 roku, a w rok później nagrodzone Nagrodą Ibsena - "Imię". Tę właśnie sztukę wyreżyserował Tomasz Man we wrocławskim Teatrze Polskim. Scenografia (dzieło Magdaleny Gajewskiej) jest dość ascetyczna: skandynawskie meble z jasnego drewna, w tle cztery pionowe płaszczyzny; na jednej z nich wymodelowane światłem okno. Naprzeciw widowni siedzi Dziewczyna - Beate (Dominika Figurska). Jest w ciąży. Przerywając sobie co kilka linijek nerwowym śmiechem opowiada, jak fatalnie czuje się w rodzinnym domu, do którego właśnie wróciła. Kres temu kładzie przybycie Chłopaka (Marek Ryter). Z urywanego dialogu orientujemy się, że tych dwoje nie ma o czym rozmawiać. Dziewczyna rozpaczliwie szuka wsparcia, Chłopak nie potrafi zdecydować się na rozstanie. Ich związek zmierza nieuchronnie ku rozpadowi. Chora i niedołężna Matka (Halina Śmiela-Jacobson) cierpiąca na nieustający ból nogi pojawia się co jakiś czas niczym widmo za wszelką cenę próbujące przypomnieć się żywym. Ojciec (Edwin Petrykat) wraca do domu śmiertelnie zmęczony. Oboje są równie zamknięci na świat: Nadwrażliwa, nerwowo szarpiąca swoje ubranie Siostra, przekonująco zagrana przez Joannę Pierzak, jest w "Imieniu" jedyną postacią próbującą jeszcze ratować rozpadające się wokół niej związki międzyludzkie. Rozpaczliwość sytuacji dopełnia Bjarne (Paweł Orleański) - dawny chłopak Dziewczyny. Spotyka się z bardzo ciepłym przyjęciem Matki, Ojca i oczywiście przyjaciółki z dzieciństwa, przy czym trudno powiedzieć, czy jej niedwuznacznie zachęcające zachowanie służy tylko wzbudzeniu zazdrości.
"Imię" to opowieść o upartym omijaniu tego, co najistotniejsze. Tak robią bohaterowie dramatu, tak zrobili też aktorzy i reżyser. Postacie rażą stereotypowością. Brak jakiegokolwiek komentarza i minimalna interpretacja czynią z przedstawienia quosi-rodzajową historyjkę bez początku i końca, co nasuwa skojarzenie z telenowelą. Akcję ożywia tylko piszcząca gumowa kaczuszka do kąpieli. Można się jednak zastanawiać, czy winy za nudę i banał nie ponosi, przynajmniej w jakimś stopniu, już sam tekst. Jeżeli nadmiernie ogranicza się słowo do nieistotnych wypowiedzi, a język przestaje służyć komunikowaniu się postaci z postaciami i aktorów z publicznością - pojawia się wewnętrzna sprzeczność, a sens, nawet głęboki - pozostaje tylko w głowie autora.