Artykuły

Wojna kobiet

Michał Borczuch i Tomasz Śpiewak dekonstruują w Düsseldorfie wspomnienia sowieckich żołnierek - pisze Marion Ammicht w Sueddeutsche Zeitung po premierze spektaklu "wojna nie ma nic z kobiety" w Schauspielhaus Düsseldorf.

Były kierowcami czołgów, pilotkami, radiotelegrafistkami, sanitariuszkami. Ale walczyły też jeden na jednego albo jako snajperki. Prawie milion kobiet służyło w Armii Stalina w latach 1941 - 1945. Propaganda czciła je jako bohaterki. Jednak nie było im wolno opowiadać o swoich doświadczeniach. Dopiero białoruskiej pisarce Swietłanie Aleksijewicz udało się w roku 1985 na fali głasnosti i pierestrojki opublikować w swojej książce "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" 700 protokołów kobiet - świadków tamtych czasów, które wcześniej zbierała latami.

33-letni polski reżyser Michał Borczuch i jego dramaturg Tomasz Śpiewak zrobili na podstawie tego materiału spektakl w Kleines Haus teatru Schauspielhaus w Düsseldorfie. A przy tym spróbowali wszcząć bitwę w walce płci, której jako takiej się nie spodziewano.

Na początku spektaklu bardzo szczupła Karin Pfammatter w sukience jak fartuch w roli jakiejś Walentyny próbuje znaleźć słowa. Szuka w swojej duszy wspomnień. Przysłuchuje się swojemu głosowi. Zaprzecza sobie, poprawia się, mówi do swojego własnego playbacku, po całej scenie ściga ją jej własny zakonserwowany głos. Z góry z otwartej przestrzeni zwisają ruchome styropianowe panele o dziwacznej estetyce socrealistycznego popartu, przekierowujące dźwięki. Szybko staje się jasne: w tym spektaklu nie chodzi o to, co kobiety opowiadają, lecz o to, jak to robią i do kogo właściwie należy tu zwierzchnictwo interpretacji.

Swietłana Aleksijewicz też rozmyśla o tym w swoich komentarzach, które przewijają się przez protokoły oryginału jak w dzienniku. Bezustannie mówiło się o zwycięstwie, o wielkiej ojczyźnianej wojnie, pisze. A ma na myśli heroiczne opowieści sowieckiej propagandy, które nazywa męską twarzą wojny. To, co istotne, uczucie, czyli według jej interpretacji kobiecą stronę wojny, przemilczano.

Borczuch i Śpiewak nie mają zaufania do obsypanej nagrodami autorki. Pokazują ją w strukturze akcji wydestylowanej z tych właśnie komentarzy wraz z jej śmiesznym entuzjazmem, włosami ułożonymi w fale, drucianymi okularami, w powiewającym ponczo i szpilkach. Elena Schmidt ma z początku problemy z tą rolą. Jako karykatura samej siebie dumnie kroczy po scenie, później jednak zlana potem osiąga szczytową formę, kiedy jej rzekomo emancypacyjny projekt okazuje się budowaniem zamków na lodzie.

"Historyczka duszy" zakrzyczana bez litości

Reżyser Borczuch i scenografka Anna-Maria Karczmarska na kilku stołach na proscenium rozstawili rekwizyty rodem z romantyzującej literackiej kultury wspomnieniowej: brzęczące karafki, maszyna do pisania, magnetofon, niezliczone ilości znoszonych damskich butów, oświetlone stojącymi lampami z lat siedemdziesiątych w obowiązkowym stylu retro. Kicz, który złości na potęgę nawet same literackie postaci (Mareike Hein, Karin Pfammatter, Claudia Hübbecker i Janina Sachau). Raz po raz buntują się przeciwko swojej autorce, włażą na nią, wyrywają jej zapiski, wpychają jej w usta pierogi albo wyciągają taśmy z kaset.

Przy czym niektóre rzeczy pozostają niewykorzystane. Nie tylko wypchany koń, leżący na scenie przez cały spektakl jako pomnik wspomnienia, które tutaj jest opowiadane jako historia o koniu. Również te naprawdę niesamowite opowieści i historie ponad 700 kobiet, które to wszystko przeżyły i o tym opowiedziały, giną wśród ambitnych kolaży i montaży polskich awangardowych twórców teatralnych.

Kto nie czytał książki, pozostanie na zewnątrz. Nie zrozumie intelektualnej siły wybuchu dekonstruktywistycznego założenia, którym dwaj mężczyźni koło trzydziestki chcą tutaj na powrót zdobyć emocjonalny teren, który został im odebrany przez fałszywie pojęty emancypacyjny gestus.

W finale cztery aktorki-narratorki przy serniku z czekoladą i wódce czytają fragmenty tekstu powstałego podczas przedstawienia, podczas gdy sama autorka z tej okazji, o ironio, właśnie akurat nie chce rozmawiać o wojnie.

Jednak kobiety, raz skłonione do mówienia, nie znają litości. Bezlitośnie zakrzykują samozwańczą "historyczkę duszy". Po polsku. A Karin Pfammatter jako Valentina podejmuje swoją ostatnią bitwę, od nowa zbierając swoje rozbite słowa: "Te słowa urodziły się na wojnie. Dlatego wojna ma kobiecą twarz. Ta twarz urodziła się na wojnie."

To pyrrusowe zwycięstwo, gdyż wojna ze swoją podłą mordą, czy będzie ona męska czy kobieca, w ostatecznym rozrachunku nie zna prawdziwych zwycięzców. Ten mądry spektakl niestety również nie.

Tłumaczenie Iwona Nowacka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji