Artykuły

Pacaneria

"Pacan - historia o miłości" Marii Wojtyszko w reż. Jakuba Krofty we Wrocławskim Teatrze Lalek. Pisze Jacek Sieradzki, juror 19. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Ile razy to już widziałem! Zaczyna się spektakl w teatrze lalkowym, gasną światła. Zapada ciemność, potem pojawiają się jakieś smugi, jakieś cienie I choćby to trwało chwilę, kończy się to zawsze tak samo: słychać spazmatyczny, nieutulony szloch i mama albo tata wynosi na korytarz zapłakane, śmiertelnie przerażone dziecko, które już na długi czas zapamięta teatr jako miejsce strachu.

Odnoszę się wtedy w myślach do odpowiedzialnego za widowisko twórcy tym, powiedzmy, słowem, jakiego Maria Wojtyszko użyła w tytule swojej bajki, ale w kontekście o wiele mniej sympatycznym. Może nawet skrajnie niesympatycznym. Albowiem gdy się robi bajkę w teatrze lalek, nie ma, dalibóg, żadnego dobrego powodu, żeby straszyć dziecko. Żadnego. Argument o artystycznym wyrazie jest tu czystym pacaństwem. Straszyć można dorosłych bądź doroślejszych, choć też przydałoby się opatrzyć to jakimś sensem. Dziecko ma teatr polubić, ma tu przychodzić całe życie i utrzymywać wszystkich pacanów, łącznie z piszącym te słowa, którzy z tego żyją. Aż wstyd wypisywać takie oczywistości. Ale jak można ich nie wypisywać po spektaklu, którego reżyser zamaszyście straszy dzieci ciemnością tylko po to, żeby rozpocząć najpoczciwszą w świecie scenę: oto pewien Marcin prosi sąsiadkę, żeby zaopiekowała się jego menażerią - dwiema fretkami i psem Pacanem, bo musi na chwilę wyjechać.

Pacan zaniepokojony nieobecnością pana oczywiście zwieje, przejdzie na ulicy niezłą lekcję życia, trafi do schroniska, pozna tam nowych kumpli, zobaczy, jak sobie dają radę w niewesołej sytuacji, zakocha się na zabój, zostanie ojcem z całą rodzicielską odpowiedzialnością, doświadczy odejścia przyjaciela i wreszcie zostanie odnaleziony przez szukającego go Marcina i zabrany do domu z żoną Księżniczką i całym przychówkiem. Niezła piguła fabularna jak na godzinną bajeczkę, bardzo sprawnie i potoczyście opowiedziana. Aliści podstawowa wartość sztuki Marii Wojtyszko nie tkwi w fabule (choć ta daje teatrowi mnóstwo możliwości widowiskowych). Podstawowa wartość tkwi w postaciach. Autorka nakreśliła sporo świetnych komediowych charakterów, sympatycznych, proszących się o granie.

Tyle, że chodzi o postacie zwierzątek. Chyba z założenia pisanych "pod lalki", choć głowy nie dam. Choćby pies Pacan jest uroczą figurą: nieco przemądrzały, popisywaniem się pokrywający nieśmiałość, szukający ozdobnych wyrażeń, mocno w sobie zakochany, dorastający (doroślejący) do wszystkich doświadczeń, jakie mu niesie życie. Wszystkie te, jakże ludzkie przywary, błyszczą jednak komediowym blaskiem dopiero w skórze ambitnego kundelka; jego "psiość" daje sylwetce niezbędny w tym założeniu kontrast. Podobnie na przykład niejaki Gustaw, artysta z wielkim ego, kabotyn, ale mimo wszystko godzien szacunku za wierność ideałom, staje się scenicznie ciekawy dopiero, gdy widzimy, że to słoń cyrkowy, oddany do schroniska, gdy jego buda zbankrutowała. Sugestia dla teatru wpisana w tekst Marii Wojtyszko zda się oczywista: grać (czy animować) zwierzątka tak, by w ich scenicznych wizerunkach ujawniały się i zaskakiwały nieoczekiwanym ukazaniem komediowe cechy ludzkie. Recepta stara jak świat.

Dlaczego więc wypisuję te oczywistości? Otóż dlatego, że do dziś, a minęło sporo dni, nie mogę wyjść ze zdumienia, jakim cudem Jakub Krofta, uznany czeski lalkarz, zwycięzca konkursu na dyrektora Wrocławskiego Teatru Lalek, w swojej inauguracyjnej realizacji, mając do dyspozycji świetny tekst, chyba najzwyczajniej w świecie go nie przeczytał, albo z góry machnął ręką. Nie ma tu lalek. Po scenie krąży gromada dorosłych aktorów ekscentrycznie poubieranych, z których jedni są ludźmi, a drudzy zwierzątkami, ale scenicznego ogrywania różnic między nimi nie ma żadnych. Jakby w ogóle nie zostało postawione takie zadanie, przecież podstawowe! Wojtyszkówna wymyśliła cudowne dwie fretki, które w ślad za Pacanem zwiewają z domu i zostają rewolucjonistkami z okrzykiem "no pasaran!" na ustach, pardon, na pyszczkach. Gdyby pobawić się możliwościami, jakie daje obraz zrewoltowanych gryzoniami, byłoby naprawdę śmiesznie, ale skoro po scenie biegają i mizdrzą się okropnie dwie ubrane na żółto dorosłe panie, które w swoim kostiumie mogłyby równie dobrze spacerować ulicami Wrocławia - z czego tu się nawet uśmiechnąć?

Nie ma żadnych prób znalezienia scenicznego ekwiwalentu wymyślonych przez dramatopisarkę sytuacji, żadnego esprit w grze. Pacan, tak świetnie nakreślony w tekście, jest na scenie po prostu irytująco niemrawym facetem. Bajka ma podtytuł "Historia o miłości", ale między nim a Księżniczką nie ma żadnej chemii, tkwią koło siebie bez teatralnej energii, bez pomysłu, jak kołek koło kołka. W chwili, gdy umiera jeden z pensjonariuszy schroniska, trzeba by złamać nastrój, ale reżyser żadnych złamań nie uprawia: turla spektakl katarynkowo w jednostajnym stylu, tempie i nastroju O rany. Może trzeba było też się dać na początku przestraszyć?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji