Artykuły

Kochanek najbardziej "europejskiej" z muz

Poeta, który sam sobie prorokował spoczynek we wspólnym grobie, i ta zapowiedź rzucona losowi jak wyzwanie znalazła swoje dopełnienie w dziejach jego szczątków. Upokarzany za życia. podejmujący Krzyż - w tym najbardziej i głęboko chrześcijańskim sensie, który; był punktem wyjścia jego "ewangelicznej" koncepcji poezji - i dźwigający ten Krzyż z jakąś spokojną pewnością siebie, której gwarantem i ukoronowaniem stała się jego uniwersalistyczna historiozofia. Norwid - wieczna zagadka, zapoznana przez rodaków mu współczesnych; i rozpoznana - zdawałoby się - do najgłębszego dna przez nas, czytających go dziś, co przecież jest prawda niezupełną, przesadzoną. Strofujący surowo nierządnych rodaków, opowiadający się po stronie Mochnackiego, naszego pierwszego nowoczesnego męża stanu, rozumnie broniącego polskiej racji i kochanek najbardziej "europejskiej" z ówczesnych muz.

Troskał się na wygnaniu, że w kraju każdy "czyn przychodzi za wcześnie, a każda książka ukazywała się zbyt późno". Bywał w kosmopolitycznych salonach wielkiego Paryża wraz z Chopinem, Gautierem, Heinem, Wagnerem, Lisztem, Turgieniewem, Tiersem, Cavaignakiem i Delacroix. Wyniosły Artysta i zręczny facet, ktoś, komu - poza dziedziną pisarską - zdarzało się iść na artystyczne ustępstwo, żeby przetrzymać zimę ("teraz - dzięki Najwyższemu modeluję z wosku dla dentysty szczękę odartą, co jest robotą taką, że kiedy włożę w nią pięć franków, czas przyniesie dziesięć".. Londyn, wrzesień 1854). Takim był - jeszcze jeden geniusz, odkryty z opóźnieniem przez rodaków, skomponowany jako osobowość artystyczna i ludzka z elementów w najwyższym stopniu sprzecznych: cień narzucający, się wyobraźni współczesnych jako mieszaniną elementów, do której trzeba wciąż znajdować klucz. Znajdować od nowa.

Gdzie ma go szukać teatr, podejmujący zadanie scenicznie ryzykowne, bo nie uciekające się do pośrednictwa którejś z niełatwych przecież sztuk? Na co ma zdecydować się reżyser, jeżeli chce przybliżyć widzowi dzisiaj Norwida - żywą postać, nie tyle autora "Kleopatry", co człowieka, jakim był, poetą, który pozostawił wnukom swój bogaty i ciemny testament. Testament precyzyjny, ale nie poddający się do końca zakusom racjonalizacji: wiersze i poematy, satyry i wielkoświatowe listy, wyznania, rozprawy i ów swoisty "dziennik duszy", jakim jest Norwidowski "Pamiętnik artysty". W takich wypadkach nie obywa się bez kompromisów - twórca teatru może wszak pomieścić w swoim fresku tylko szczątki, arbitralnie i subiektywnie siłą rzeczy wybrane fragmenty z całości pisarskiej spuścizny, i w celu zrobienia "teatru" - przepuścić je przez wrażliwość dzisiejszą; obraz musi przemówić do współczesnego widza. Jak zgrać Myśl i Wyobraźnię, żeby współbrzmiały, a nie raniły ucha dysonansem; czy do takiej syntezy jest w ogóle powołany ktoś ze współczesnych "majstrów" teatru?

Widowisko "Norwid", najnowsza premiera w Teatrze Narodowym w reżyserii Adama Hanuszkiewicza stanowi dalsze logiczne ogniwo w ciągu Hanuszkiewiczowych "romantycznych" inscenizacji. Że tak będzie, można było właściwie przewidzieć, chociaż w tym wypadku szczególnie wynik nie był z góry przesądzony. Nie dziwota. Skoro reżyserowi udało się znaleźć współczesny klucz do tych zamierzchłych i otoczonych czcią autorów - co bywa losem obłożonych brązem klasyków - można było podejrzewać, że pewnie nie zrezygnuje on tak łatwo z własnego rzetelnego dorobku. Można się było przecież troskać, czy po pierwsze - wrzucenie do jednego worka Norwida z tak prostolinijnie narodowym Wyspiańskim nie uczyni z Norwidowskiego spektaklu nowej wersji "Wyzwolenia". Obaj poeci w końcu kochali Polskę miłością niełatwą i raczej wymagająca, obaj zanurzeni byli po uszy w artystycznych - a nawet artystowskich - fluidach. Obaj zresztą mieli do "chorągwi na prac ludzkich wieży" stosunek serio. Dalej, można było żywić zastrzeżenia - i to poważne - czy jazzujący Kurylewicz od pewnego momentu panoszący się wręcz na scenie jak gdyby nie zadowalała go pozycja nadwornego kompozytora narodowej sceny - nie przeistoczy głęboko tragicznej postaci poety w widmo raczej frywolne. Czy wreszcie śpiewający do mikrofonu cherubiczny Kordian - Andrzej Nardelli, tym razem wspomagany przez innych - pomnożony przez śpiewającego też do mikrofonu Lutkiewicza, tudzież blade echo Wandy Warskiej - Jolantę Russek w piosence "Nad Capulettich i Montekich domem" - nie zrobi z widowiska pod zobowiązującą nazwą "Norwid" rodzaju uwspółcześnionego "show na Placu Teatralnym"? Lub też - najwyżej - zgigantyzowanej przez wymiary tego "ekranu" - kalki "Studia 63", gdzie reżyser pokazywał już swoje "montaże". O Mickiewiczu, o Krasińskim, i właśnie o Norwidzie... Można było sie poważnie tego wszystkiego obawiać. Zresztą, nie wykluczone, że wymienione wyżej dzieła zostaną przeciw Hanuszkiewiczowi wytoczone, nie pierwszy raz. Pewnie wytoczyłabym je sam, gdybym nie była zdania. Że te cechy - od pewnego czasu mniej więcej stałe komponenty klucza reżysera do klasyków - w wyniku użycia których powstało i widowisko "Norwid" - są właśnie zaletami jego metody. Zaletami, ponieważ wynikają z szokująco niekiedy nowatorskiego stosunku do wielkich cieni, stosunku, gdzie bratanie się nie przeszkadza jednakże inteligentnemu czytaniu Myśli, a pozorna dezynwoltura, wyrażająca się w używaniu nowoczesnych technik i chwytów, cały ten "brak uszanowania" - przyświadczają przekonaniu, że ma się prawo ich użyć, jeżeli się tamtą spuściznę głęboko i osobiście przeżyło. Swoje funkcje zaś sprawuje między innymi po to, żeby owo przeżycie własne - przekazać innym. Tym, którzy jeszcze nie są zdecydowani, żeby przeżywać, a już szczególnie coś w t y m rodzaju, skoro z głośników ich osacza symfonia jazgotu, zdolna wprawić nie tylko w stan przeżywania, lecz nawet w stan odurzenia. Trudno i darmo - żyjemy w czasie chętnych dostawców mocnych przeżyć...

Rezultatem przeżyć jakich się nam dostarcza w Narodowym, z reguły bywa impuls sięgnięcia na półkę biblioteczną po aktualnie "poniewieranego" tam klasyka - w tym wypadku po tego trudnego, sprzecznego wewnętrznie, nie zalecającego się czytelnikowi Norwida. Swoista to konsekwencja szargania! I jeszcze jedna dziwna, ciemna sprawa: na uroczystej premierze tego spektaklu - to zresztą reguła u Hanuszkiewicza - obok osobistości, krytyków, przyjaciół, aktorów i Wandy Warskiej - pełno było młodzieży. Tej licealnej, szkolnej - właśnie jej. Ale wracajmy do opisu.

Hanuszkiewicz podzielił swój "montaż" na dwie części. Pierwsza, wykorzystująca "Promethidiona", fragmenty "Czarnych kwiatów", poematu "Rzecz o wolności słowa", oraz fragmenty listów, zapisków poety, oderwanych liryków i satyr, przedstawia nam poglądy Norwida, wprowadza w naładowaną intelektualnie atmosferę jego poezji. Jest owa część bardziej statyczna w porównaniu z częścią II, gdzie reżyser inscenizuje teatr wyobraźni Norwida. Bardziej dyskursywna, "telewizyjna", w sensie zbliżającym ją do estrady poetyckiej, nie jest ona wprowadzeniem efektownym scenicznie; zatem w tej części dzieje się odwrotnie niż na przykład w "Wyzwoleniu", gdzie Wyspiański zaczynał od zainscenizowania swoich poglądów, naprzód estetycznych, by następnie przejść do narodowej dysputy, nie szczędzącej rozdrapywania ran. W aktualnym spektaklu w "Narodowym", na otwartej jak zwykle u tego reżysera scenie, w ascetycznie rozwiązanej scenografii (M. Kołodziej), na tle brązowego obicia, uładzonego, w porównaniu do malowniczych szmat Pankiewicza, o niepokojąco sfałdowanej fakturze (jakie ten rozwieszał zawsze na scenie, również w "Wyzwoleniu") - na tle obicia tylko płytko jakby rzeźbionego, w dyskretny sposób, w swym charakterze tak podobnego do delikatnej kreski Norwida - rysownika, znajduje się tylko kilka stylowych krzeseł. Stoi fotel i fortepian. Pianista zaczyna grać Chopina, wychodzą aktorzy i znajdujemy się w salonie, gdzie rozpocznie się dysputa o pięknie. Padnie owo słynne Norwidowskie, zdanie, że ono "kształtem jest miłości", wszystko na tle i w atmosferze Norwidowskiego ideału piękna, jakim jawiła się poecie muzyka Chopina.

Pojawią się wkrótce jak ostry dysonans - ostry, a przecież zamierzony, charakteryzujący poglądy owego tak wymagającego wobec rodaków "kosmopolity" - dwaj szlagoni, dwa "czerepy rubaszne", toczące na swój domorosły sposób dysputę o estetyce. Dalej, Norwidowska rozpisana na głosy rozprawa zmieni barwę, zacznie rozwijać demaskatorski wątek narodowo-społeczny, zapowiedziany pojawieniem się "czerepów". Poeta gryzie sercem, dla artystycznej przyzwoitości tylko z lekka się chroniąc za obronny szaniec gorzkiej, jemu tylko właściwej ironii. I choć ta część spektaklu jest dość statyczna, a słowo poety - nie zawsze od razu jasne, o sensie narzucającym się natychmiast - temperatura dyskursu o społeczeństwie rośnie w sposób widoczny. Jakże aktualnie, jak ostro i potrzebnie brzmi ten pojedynek, w zakończeniu pierwszej części osiągający swoją kulminację w obrębie założonej przez reżysera poetyki Wciąż jednak czekamy na coś więcej. Pamiętamy, że Norwid był nie tylko pisarzem był również niepokojącym, pełnym wizji artystą... A tu tymczasem się nam serwuje z desek sceny intelektualne, zracjonalizowane, tak, ale przede wszystkim - argumenty.

I właśnie po podniesieniu kurtyny po raz drugi znajdujemy się od razu w innym świecie. W świecie zainscenizowanej na żywo wizji. Scena została rozbudowana w głąb i jakby w przód, to co oglądamy, to wnętrze jakiejś przestrzeni poza czasem, przestrzeni infernalnej, albo kosmicznej, z klepsydrą czasu, uczynioną z wahadeł ludzkich ciał, z pełgających, poruszających się pantomimicznie stworów. Z tłem otwierającym się na otchłań jakiegoś Tartaru, gdzie potępione cienie toczą swój monotonny lamentliwy monolog. Tylko czas przesypuje obojętnie i miarowo swoje ziarna. To wielkiej teatralnej urody interpretacja "Wieczoru w pustkach", który autor opatrzył przypiskiem "fantazja"; tutaj już nie mamy wątpliwości, że znaleźliśmy się w teatrze. Takiej wizji "późnego wnuka" chyba by nie potępił sam poeta Scena się nagle rozjaśnia i znajdujemy się w jakimś swojskim ogródku: poeta - aktor rozmawia ze starym szlachcicem i jego wyratowanym z powodzi dzieckiem. Śledzimy tok poematu o niemej Assuncie (Ewa Pokas), kiedy subtelny liryzm pełnej smutku opowieści przerywają po raz wtóry "czerepy", ze swoim zdrowym, zgrzebnym, gospodarskim rozsądkiem, kalającym piękno każdym zdaniem. A jednak oni właśnie przypominają artyście, że należy chodzić czasem po ziemi. Bardzo Norwidowski to akcent ironii i autoironii, u poety osiągającej niekiedy odcień dość okrutnej drwiny z samego siebie. Wreszcie przychodzi czas na pojawienie się pani Kalergis (Wiesława Mazurkiewicz). W tym rozbudowanym epizodzie, noszącym nazwę "Atelier", Muza Norwida jawi się jako nie tylko pusta światowa dama, lecz również jako wrażliwe medium artysty, medium wymagające, o dużej wrażliwości i o wyrobionym smaku. Taką zresztą była ta wielka dama, o cerze podobnej płatkom kamelii, ta królowa salonów, dla której zakochany Theophile Gautier napisał słynny poemat, zapowiadający epokę symbolizmu - "Symphonie en blanc majeur"...

Wplecenie Marii Kalergis-Muchanow w tło rozintelektualizowanego salonu, a potem, dzięki możliwościom poetyckiego skrótu, takim Hanuszkiewicz operuje nieustannie w tym teatralnym' montażu - przeniesienie jej do przytułku dla obłąkanych, jest również opartym zresztą na faktach, bardzo "z ducha" poety zabiegiem scenariuszowym i reżyserskim. Umożliwia on przejście od tego, co osobiste do tego, co ogólne, pod koniec bowiem epizodu ironia, zwracająca się przeciw rodakom i przeciw poecie, osiąga wymiar uniwersalny. Zwraca się ona teraz przeciw owemu przybytkowi obłąkanych, jakim jawi się Norwidowi cala ludzkość w różnych epokach popełniająca wciąż ten sam błąd: krótkowzrocznej, niewdzięczności wobec jednostek wybitnych. Tych, które mają odwagę patrzenia inaczej, i którym został dany geniusz widzenia więcej. "Coś ty Atenom zrobił Sokratesie..." W umysłach widzów ten elegijny wyrzut, rozpisany w formę litanii - Aligherii, Napoleon. Mickiewicz - łączy się ze znanym nam losem samego poety; jak konieczna pointa pada więc cicho wypowiedziane przez aktora zdanie: ,,Cyprian Kamil Norwid, rzeźbiarz, malarz, poeta - umarł w przytułku". I to jest koniec. Niespodziewanie urwany tok, czy proroczo nakreślona - już u swych początków - logika pewnej egzystencji?

Zostaje reszta. Reszta jest Norwidem, poetą, który przemawiał do nas przez czas pełnego spektaklu, trzymając w napięciu i który mówi do nas jeszcze ze swojej niespokojnej trumny, a my przekonujemy się, ciągle od nowa, my to wiemy - że mówi do nas ktoś żywy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji