Bomba
W okresach posuchy na dramaturgię współczesną, a zdarzają się one często, teatry, jak zwykle, ratują się adaptowaniem prozy. I tak jest znowu, już od paru lat.
Udana adaptacja i udany debiut reżyserski Jana Buchwalda w warszawskim Teatrze Powszechnym: przedstawienie oparte na "Nawróconym w Jaffie" Marka Hłaski. Wyjątkowo sprawne (nie tylko jak na debiut) - i przeniesienie powieści na scenę - i sam spektakl. Trochę nijaka, bez lokalnego kolorytu, scenografia Starskich. Kilka dobrych ról (Piotr Machalica, Maria Robaszkiewicz, Janusz Gajos, Joanna Żółkowska, Kazimierz Kaczor, Franciszek Pieczka), można przepisywać afisz. Powszechny, obok niewielu innych teatrów, ma naprawdę mocny zespół.
Analiza "Nawróconego w Jaffie" musiałaby jednak dotyczyć prozy, bo wersja sceniczna po prostu oddaje treść i charakter powieści. A o prozie Hłaski napisano już dużo i spektakl teatralny wydaje się w tym wypadku raczej przypadkową okazją.
Jednak to kolejne przypomnienie autora "Pierwszego kroku w chmurach" na pewno prowokuje do ogólniejszych refleksji. Przypominają się zupełnie inne czasy, inne mody pisarskie, inne postawy. Przede wszystkim sprawa pokolenia niezbyt szczęśliwie nazwanego pokoleniem Współczesności. Pokolenia, które okazało się formacją tragiczną, pełną samobójstw, przedwczesnych śmierci, klęsk i rozczarowań.
Ostatnia (1968), wydana za życia Hłaski, jego powieść nazywa się "Sowa córka piekarza". Tytuł wziął z piątej sceny czwartego aktu "Hamleta", gdzie obłąkana Ofelia śpiewa piosenkę, a potem mówi: "Powiadają, że sowa była córką piekarza. Panie, wiemy, czym jesteśmy, lecz nie wiemy czym możemy być." (Przekład Macieja Słomczyńskiego).
Króciutki cytat, ale sporo znaczy. Jest w nim zawartych, jak w pigułce, kilka podstawowych prawd o tamtym pokoleniu. Element prowokacji wynikający z absurdalnego skojarzenia ptaka z rzemieślnikiem i komentarz: wiemy czym jesteśmy... Wiemy, bo mamy uproszczony obraz człowieka, który wynieśliśmy - najpierw z naszej złej - a potem pospiesznej edukacji; stąd nasz "behavioryzm literacki", opisywanie zachowań i odruchów a nie myśli. Ale: nie wiemy czym możemy być. Oni rzeczywiście nie wiedzieli czym możemy, czym powinniśmy być, jacy będziemy. Odpowiedzi, które otrzymywali wciąż były albo mętne, albo uproszczone, a najczęściej fałszywe. Stąd nieufność, niewiara, rozpacz - maskowane pozornym cynizmem i brutalnością.
Dzisiaj już nikt się na ten cynizm i brutalność Hłaski czy Iredyńskiego nie nabierze. Dobrze wiemy, że byli w istocie przerażeni złem świata i ludzi, że reagowali niemal po dziecinnemu - krzycząc albo płacząc. Ale nikt dotąd nie umiał czy nie chciał odpowiedzieć na pytanie dlaczego to właśnie pokolenie okazało się naszą własną i odrębną "beat generation".
Trzydzieści lat temu, w okresie debiutów Hłaski, Iredyńskiego, Grochowiaka, miała miejsce historia niedoszłej prapremiery "Ślubu" Gombrowicza. Jeszcze przed ukazaniem się książkowego wydania "Trans-Atlantyku" i "Ślubu", Tadeusz Byrski zaczął próby tej sztuki w teatrze kieleckim. "Teatr Byrskich", jak go wtedy nazywano, zdobył sobie rozgłos, bo jeden z pierwszych zaczął się zajmować ciekawym, a wówczas rewelacyjnym repertuarem ("Pluskwa" Majakowskiego, "Caligula" Camusa, "Przyczynek do podróży Cooka" Giraudoux). Niestety, Gombrowicz na prośbę Byrskiego o zgodę na wystawienie "Ślubu", odpowiedział odmownie, motywując to podejrzewaną słabością zespołu i brakiem zaufania do "kielecko-radomskiej" publiczności. A po wymianie korespondencji i licznych interwencjach (m. in. Miłosza) napisał ostatecznie do redakcji "Słowa Ludu": O teatrze kieleckim mam jak najlepsze informacje. O jego dyrektorze także - już choćby dlatego, że Czesław Miłosz mi napisał z Paryża: Tadeusz i Irena Byrscy to ludzie pod każdym względem wyjątkowi, o wielkiej inteligencji i smaku, o ogromnym wyczuciu walorów kulturalnych i literackich. Ja więc najchętniej powierzyłbym rękom tak wybitnego dyrektora modelowanie sceniczne mojego dramatu - gdyby nie jeden wzgląd. Bomba nie jest po to, żeby wybuchała na peryferiach. Bomba jest, aby podłożyć ją w samym centrum. Nikt nie celuje z armaty gdzie indziej niż w sam środek. Dlatego i ja tę moją dziwaczną kolubrynę (która jak twierdzą moi wrogowie, nie tylko spudłuje? ale i huku nie narobi) chcę wystrzelić w Warszawę, w Kraków...
Wiadomo, że "Ślubu" nie wystawiono wtedy ani w Warszawie, ani w Krakowie (czy widziano w nim rzeczywiście "bombę"?), a po raz pierwszy wystawił go, w trzy lata potem, Jerzy Jarocki, w znakomitym zresztą, studenckim teatrze STG, w Gliwicach. On też reżyserował polską prapremierę "Ślubu" na scenie zawodowej (w roku 1974, w warszawskim Teatrze Dramatycznym), ale światowa prapremiera na zawodowej scenie odbyła się dziesięć lat wcześniej, w paryskim teatrze Recamier (J. Lavelli).
Całą tę sprawę przypomniał obecny dyrektor Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, Bogdan Augustyniak, wystawiając "Ślub" - w rocznicę inicjatywy Byrskiego - po raz pierwszy na tamtejszej scenie i organizując sesję na temat dramaturgii Gombrowicza.
Dzięki ciekawemu pomysłowi Augustyniaka, niezależnie od przypomnienia roli jaką odegrał w powojennej historii naszego teatru zmarły w tym roku Tadeusz Byrski, można zastanowić się, a może i odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze - czy Gombrowicz miał rację nie zgadzając się na prapremierę w relatywnie niezbyt mocnym aktorsko teatrze. Po drugie - czy "Ślub" wystawiony na zawodowej scenie w roku 1957, rzeczywiście okazałby się "bombą" i "narobiłby huku". A wreszcie, czy tak wielkie opóźnienie w jego recepcji teatralnej sprawiło, że nie odegrał on w naszej dramaturgii takiej roli, jaką mógłby odegrać po szybkim wprowadzeniu na scenę.
Na drugie z tych pytań właściwie odpowiedzieć powinni by ci sami ludzie, którzy w tamtym okresie zdjęli z Teatru Wybrzeże wyreżyserowaną przez Zygmunta Hubnera prapremierę "Szewców" Witkiewicza. Widocznie naprawdę bali się "bomb".
Odpowiedź na pozostałe dwa pytania nie jest jednoznaczna i wiąże się bezpośrednio ze spektaklem Augustyniaka.
Gombrowicz miał rację, bo prawdziwie doskonałej premiery "Ślubu" nie da się zrobić nie dysponując dobrym i wyrównanym zespołem. Z drugiej strony jednak, takich zespołów jest w Polsce zaledwie kilka i nigdy ich więcej nie było. A kieleckie przedstawienie "Ślubu" stanowi dowód na to, że ciekawą inscenizację można stworzyć bez gwiazd i ze sporą liczbą "adeptów" w obsadzie. Jest ono może uproszczone, a zasadnicza sprawa jaką stanowi nieustanna gra pomiędzy "kreowaniem" rzeczywistości dramatu przez Henryka i jego własne w niej uczestniczenie, prawie zupełnie się tam gubi. Ale za to jest to chyba pierwsze przedstawienie "Ślubu" potraktowanego jako Orwellowska czy raczej przedorwellowska wizja naszej epoki.
Wreszcie, może już nie bezpośrednio, można też odpowiedzieć na pytanie o rolę "Ślubu" w naszej dramaturgii. Wydaje się, że chociaż "Ślub" nigdy nie stał się teatralną bombą, to już od momentu druku zaczął funkcjonować w świadomości niektórych pisarzy. Bez "Ferdydurke" nie byłoby "Tanga", ale bez "Ślubu" nie byłoby debiutu Mrożka - "Policji". Nie byłoby "Patenoster" Kajzara i wielu innych sztuk. Może nie ma czego żałować. Chociaż Tadeuszowi Byrskiemu stała się autentyczna krzywda. Nigdy się nie dowiemy jak wtedy by zinterpretował "Ślub".
A może jednak tym, którzy razem z Hłaską wchodzili do literatury, potrzebna była jeszcze jakaś "bomba". Może znaleźliby odpowiedź na pytanie: jacy mogą być. Kto wie.