Artykuły

Głośny spektakl

Stuletni teatr przeżywa niemały szok. W reprezentacyjnej łoży parteru, wśród kolumn i atlantów, potężna (i nader skuteczna) aparatura nagłaśniająca, a na honorowym miejscu pośrodku sceny grupa rockowa "Lombard". Pop-rock wszechwładnie zapanował w Teatrze Polskim i wyraźnie podzielił też widownię.

Przedstawienie ma wyraźnie odbiór generacyjny. Adresowane jest do młodych, rozkochanych w swojej muzyce, w Małgorzacie Ostrowskiej w "Lombardzie" i to wyraźnie z zamiarem przyciągnięcia ich do teatru. Starsi, do których, niestety, recenzent "Głosu" już się zalicza, czują się tutaj nieco skonsternowani. Nie dla nich ta cała zabawa. Za dużo muzyki, za mało teatru. Ale obserwując aktorów na scenie też dostrzec można podobne podziały. Młodzi wyraźnie są w swoim żywiole, starsi podrygują, jak im to każe rytm muzyki oraz reżyser-dyrektor, ale jakby bez przekonania...

Przedstawienie zaczyna i kończy koncert "Lombardu", lecz na dobrą sprawę całe przedstawienie przebiega pod dyktatem jego muzyki. Ona to jest tutaj sprawą najważniejszą. Ona wyznacza rytm spektaklu i organizuje całość. A teatr? Dla teatru tego typu widowiska muzyczne to przede wszystkim ogromnie trudny egzamin sprawności organizacyjnej i wykonawczej. No i niemałe przy tym ryzyko. Rzecz właściwie sprowadza się do pytania; na ile tak obce ciało jakim jest w przedstawieniu grupa rockowa da się przetransplantować do teatru, no i który z tych żywiołów w końcu zwycięży. Pojedynek odbywa się tutaj między muzyką a teatrem. A Emil Zegadłowicz? Ano właśnie...

"Łyżki i Księżyc" miały swą prapremierę ,,w Poznaniu, w 1928 roku, w Teatrze Nowym. Też zresztą w wersji muzycznej, bo z towarzyszeniem jazzbandu, a tym czym był jazz w latach dwudziestych teraz stał się pop-rock. Można by więc rzec, że i wówczas groteska Emila Zegadłowicza nie była tworem teatralnie w pełni samodzielnym i wymagała pewnych zabiegów i podpórek. "Zasadnicze trzy racje płyną wewnętrznym nurtem przez tę sztukę; satyra, rozgwar jarmarczny i fluid poezji" - pisał cytowany w programie do obecnego przedstawienia, recenzent przedwojennej poznańskiej "Tęczy"". W nowym przedstawieniu na scenie Teatru Polskiego jest rozgwar jarmarczny i jest też, wcale zresztą bogata w możliwości współczesnych odniesień, satyra. Wyraźnie nie staje mu tylko owej poezji. Wiele dobrego zapewne można by powiedzieć o Małgorzacie Ostrowskiej, z wyjątkiem tego, iż uosabiać ona może akurat poezję.

Czytelnik, jak to stale przypomina nasz redaktor naczelny, oczekuje podobno od recenzenta przede wszystkim podstawowych dlań informacji, o tym jaki jest spektakl i jakie treści on podejmuje. Skrótowo rzecz ujmując jest to więc bajka i groteska teatralna, momentami (ale tylko momentami) przypominająca nam Witkacego. Rzecz u E. Zegadłowicza rozgrywa się w jakimś abstrakcyjnym, ale niezbyt dalekim od Poznania, królestwie i pełno jest - dziś już nieczytelnych - aluzji do różnych znanych wówczas postaci. Ale gdyby reżyser pozwolił w pełni przemówić E. Zegadłowiczowi może i zabrzmiałyby one współcześnie. Oto królestwo tropi ewidentny kryzys. Od lat żyje na kredyt, a rządzący nim władca jest wcale sympatycznym osobnikiem, lecz niestety cokolwiek ograniczonym i niefrasobliwym. Społeczność natomiast ma w sobie tyle taktu i delikatności, że chociaż widzi zło nie próbuje nawet mu się sprzeciwić. Ale oto pojawia się poeta - wizjoner i rzuca jakże pięknie brzmiące hasła: więcej radości życia, mniej pracy i obowiązków, równego dla wszystkich luksusu, łoża i stołu. Skądś to już jakby znamy?! Ktoś może w tym momencie powiedzieć; ależ to ostra satyra polityczna. Skądże znowu. Po prostu uniwersalna w swych treściach bajka, a ta, gdy tylko dotyka tematu władzy, zawsze ma ten sam scenariusz.

Jakże więc jest z tym przedstawieniem? Na podstawie tego co dotychczas napisałem może ktoś dojść do wniosku, że jestem za teatrem, a przeciw muzyce. Otóż, niezupełnie. Właśnie muzyka wydała mi się całkiem sprawnie i ze znajomością rzeczy napisana i zaaranżowana, a nawet melodyjna. Role aktorskie, zwłaszcza te charakterystyczne, o zacięciu zdecydowanie kabaretowym, też mogą się podobać. Zabawny jest Król - Mariusza Puchalskiego. Ma swoją siłę wyrazu Krzykacz - Józefa Jachowicza. Ma ją i Herszt - Jarosława Pilarskiego, dysponujący zresztą wcale "rockowym" głosem. Ale całość jest dość niezborna. Czy E. Zegadłowicz istotnie zasłużył na to, by po latach stać się tylko scenarzystą pop-grupy. Bo to, co z niego ostało się tutaj, jest tylko obiegowym, zawsze sprawdzającym się stereotypem, A poezja? Poezji w tym przedstawieniu zabrakło. Podobnie jak wdzięku, lekkości, i nastroju filozofującej bojki.

Sądzę jednak, że to nie "Lombard" zabił poezję, ale te jego szatańskie skrzynie z aparaturą nagłaśniającą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji