Artykuły

Samotny nosorożec

Najwybitniejszy współczesny twórca polskiego teatru narodowego - Kazimierz Dejmek - pozostanie postacią zagadkową.

Żyjemy w świecie podzielonym. Propagandystom wyszło, że rąbanie siekierą coraz głębszej przepaści między Polakami umacnia pozycję siedzących na szczycie, więc rąbią metodycznie, z coraz większym zapamiętaniem, szał rąbania ich ogarnął. Jakby nie widzieli zniszczeń albo - przeciwnie - jakby zachęcały ich one do tym żwawszego rąbania.

"To się już nie sklei" - powiedział ktoś. Co się nie sklei? Polska się nie sklei? Podzielimy ją na linii Wisły i tu my; a tam - oni? Albo odwrotnie? Nie podzielimy i żyć będziemy obok siebie, coraz bardziej sobie obcy. Coraz więcej unikania drażliwych tematów na coraz rzadszych spotkaniach, coraz staranniej wybrane grono znajomych, bo przecież z tamtymi w ogóle nie da się rozmawiać. To prawda, że nie warto sklejać na siłę, klajstrować, pudrować objawów syfilisu czy gangreny, lepiej je odbywać, bo tylko to daje szansę na leczenie. To prawda, że szubrawcy zawsze byli, są i będą, nie warto ich kryć. Ale ilu ich jest? Miliony zastygłe w stuporze? Sensem jest budzenie ze stuporu. Spoiwo rozrąbywanej, rozpadającej się polskiej duszy jest potrzebne. I dlatego szczególnie potrzebni są ci, którzy - nie przynależąc do żadnej ze stron - przez swe dokonania dla obu pozostają ważni i potrzebni. Niewielu ich.

Kimś takim był Kazimierz Dejmek. Tekst o nim, jaki ukazał się w "URz" nr 5/ 52 ("Dejmek. Bohater mimo woli"), był rzetelny, ale oschły i sprowadził go do jednego wymiaru, opisanego już w samym tytule. Nie chcę z tekstem Jaromira Kwiatkowskiego polemizować, ale go uzupełnić o inne spojrzenie. I nie mogę obiecać obiektywizmu, bo losy Dejmka przeżywałem gdzieś od roku 1964, gdy łódzkie przedszkole musiałem zmienić na warszawskie, bo moja mama wraz z Dejmkiem zaczęła pracę w Teatrze Narodowym. Niewiele rozumiałem z wcześniejszych inscenizacji, ale już "Dziady" i awanturę wokół nich ze stycznia, lutego i marca 1968 r. przeżyłem mocno. Mama, Barbara Rachwalska, grała w nich Rollisonową. Codziennie wieczorem całą rodziną czekaliśmy na opowieści jak poszło przedstawienie, jakie były reakcje widowni, co będzie dalej. Pamiętam entuzjazm mamy i ojca, że dzieje się coś naprawdę wielkiego.

Z łaski Moskwicina

I pamiętam ich wściekłość, gdy w telewizyjnym "Pegazie" Witold Filler wyjaśniał, że "Dejmkowskie Dziady godzą w podstawowe polskie interesy". Bo że godzą w "przyjaźń polsko-radziecką" - z tym oczywiście się zgadzaliśmy i z tego byliśmy dumni. W późniejszych egzegezach wyczytałem, że Dejmek był zadymą wokół "Dziadów" załamany. Ja wiedziałem, że był wściekły, bo rozumiał, iż ich ważne przedstawienie zostało wykorzystane do wewnątrzpartyjnej wojny komunistów. Gdy go z Narodowego wyrzucono, wraz z nim odeszła duża grupa aktorów, w tym moja mama. Kilku wybitnych twórców teatru na znak solidarności odmówiło przejęcia dyrekcji Narodowego, zgodził się Adam Hanuszkiewicz.

Sprowadzenie motywacji wystawienia w 1967 r. "Dziadów" do "chęci uczczenia 60. rocznicy rewolucji październikowej" przeinacza rzeczywistość. Dejmek wiedział, że ryzykuje. Wielu odradzało mu ten pomysł (m.in. Bohdan Korzeniewski), ale Dejmek ustąpić nie chciał i przekonał ministerialnych kacyków. Wystawienie arcypolskiego arcydramatu o wolności i odpowiedzialności za los narodu uznawał za pomysł sprytnie wykorzystujący okazję: wszak dla bolszewików wrogiem był car, jak dla Konrada. Wydawało się więc, że w obronie caratu komuniści stawać nie będą, a Teatr Narodowy zdoła powiedzieć Polakom kilka rzeczy ważnych, ciągle na nowo zapominanych. W tym także frazy, cytowane potem przez zdziwionego Gomułkę: "Nie dziw, że nas tu przeklinają, wszak to już mija wiek, jak z Moskwy w Polskę nasyłają samych łajdaków stek". Oraz: "Ja znam, co być wolnym z łaski Moskwicina. Łotry zdejmą mi tylko z rąk i nóg kajdany, ale wtłoczą na duszę".

Dejmek nie był idiotą, rozumiał, że w komunistycznej Polsce ten Mickiewicz jest ryzykowny. Ale chciał ryzykować, bo wiedział, że w swoim rozumieniu narodowego teatru i narodowej kultury "Dziady" są elementem koniecznym, może najważniejszym. I taka właśnie busola prowadziła go przez całe artystyczne życie. Nie czas, by omawiać inscenizacje Dejmka, które okazały się przełomowe dla polskiego teatru, dla polskiej kultury w ogóle, a było ich wiele. I wiele z nich, na różne sposoby mówiło o kajdanach wtłoczonych przez Moskiwicina na polską duszę.

Choć zaczynał ponuro. Były odważny żołnierz Armii Krajowej w latach 1949-1951, gdy w lasach walczyło jeszcze wielu żołnierzy wyklętych, a ubeckie katownie pełne były patriotów, teatrem sławił socjalizm. Ale otrzeźwienie nastąpiło stosunkowo szybko. Po wydobyciu się z socrealistycznego zaczadzenia tworzył przedstawienia, które wyznaczały w teatrze polityczną, ale i artystyczną "odwilż": "Łaźnię" Majakowskiego, "Ciemności kryją ziemię" oraz "Święto Winkelrieda" Andrzejewskiego i Zagórskiego, czyli opowieści o kłamstwie ideologii. A potem było wieloletnie mierzenie się z polską klasyką, zapomnianą albo wyśmiewaną, jak staropolskie "Żywot Józefa" Reja czy "Historyja o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Mikołaja z Wilkowiecka. Ożywianie jej dla współczesnego widza. I równolegle, starannie dobierany teatr obywatelskiej odpowiedzialności, do którego zaliczyć trzeba także "Dziady".

Nie zapominaj swych Żydów

Kilka miesięcy później, w roku 1969, jako lnianowłose pacholę pchałem drewnianego osiołka na kółkach, na którym siedział drewniany Chrystus. Rzecz działa się na scenie Teatru Ateneum, a były to próby pierwszego po "Dziadach" spektaklu Dejmka "Dialogus de Passione" - opartego na staropolskich apokryfach dialogu o Męce Pańskiej. W roli narratora - Ewangelisty - Dejmek obsadził studenta świeżo wypuszczonego z więzienia za marcowe demonstracje - Andrzeja Seweryna. Matkę Boską grała moja mama. Pamiętam "Lament świętokrzyski" w jej wykonaniu - pod pięciometrowym krzyżem. Na widowni wiele osób ocierało łzy.

Tylko cenzorzy pracowali pilnie, niemal na każdą próbę docierały nowe poprawki. Nawet mój tekst pacholęcia: "prosim Cię synu Dawidów, nie zapominaj swych Żydów" towarzysz cenzor polepszył na: "nie zapominaj swych synów". Ale do premiery i tak nie doszło, cenzura zdjęła "Dialogus..." po trzeciej próbie generalnej. Szeptano, że radzący nad losem Jezusa arcykapłani zbytnio kojarzyli się z biurem politycznym PZPR, a rzymscy żołdacy pod wodzą mocarnego centuriona Bogusza Bilewskiego z wściekłością chłoszczący drewnianą figurę Chrystusa zbytnio kojarzyli się z marcową aktywnością milicji obywatelskiej i "aktywu robotniczego".

Przez 40 lat przyglądałem się - z bliska i z daleka - Dejmkowi, jego inscenizacjom i jego działalności publicznej. I pozostaje dla mnie nieodgadniony. Był samotnym nosorożcem. Czasem gruboskórnym, ale skoncentrowanym na ważnym celu. Teatr traktował bardzo serio. Mówił o swym mistrzu Leonie Schillerze: "Poczucie transcendencji, rozumienie nędzy i wielkości człowieczej, marzenie o społecznej sprawiedliwości, rycerska i czuła służba dla Piękna, Dobra i Prawdy - te istotne składniki jego teatralnej myśli nudzą nas dzisiaj i śmieszą swoją staroświecczyzną".

Dejmek nigdy nie zabiegał, by przypodobać się salonowi - żadnemu. Wręcz przeciwnie - salonem gardził. Pokazał Mickiewiczowski "Salon warszawski" jako smutny ponadczasowy portret gromady sprzedajnych egoistów i szubrawców, którzy skłonni są oddać wolność narodu i państwa za pełną michę i protekcjonalne poklepywanie.

Wielkim rozczarowaniem była jego postawa po roku 1981. W znacznej mierze zniszczył swój mit. W stanie wojennym złośliwie komentował bojkot środowiska aktorskiego odmawiającego pracy w jaruzelskiej telewizji, potem wstąpił do tzw. Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim. Ale zarazem występował w obronie represjonowanych aktorów, zwalniał z prób (m.in. Barbarę Horawiankę, Mieczysława Voita, Barbarę Rachwalską), gdy krążyli po Polsce z programami artystycznymi podczas mszy za ojczyznę.

Kwiatkowski przytacza zdanie: "Dejmek zawsze odnosił się do Rosjan z wielką estymą".

Owszem, do Rosjan tak. Podobnie jak Mickiewicz piszący dedykację "do przyjaciół Moskali". Ale nie do sowieckiej Rosji, nie do komunistycznej władzy. Traktował ją jako zło konieczne. Na szczęście mylił się, że "konieczne".

Marzenie o narodowym

Mimo błędów, jakie popełniał, dotąd - przyjaciół o Leonie Schillerze - to on jeden, Kazimierz Dejmek, stworzył konsekwentną linię programową prawdziwego teatru narodowego. Pasyjne dialogi i krotochwilne interludia, Mikołaj z Wilkowiecka, Rej, Bogusławski, Feliński, Krasiński, Słowacki, Fredro, Conrad, Wyspiański, Żeromski, Nowaczyński, Mrożek... I nie używał ich do swojego show, ale wydobywał z nich to, co najcenniejsze dla narodowej zbiorowości. Jak choćby z Mrożkowego "Ambasadora", gdy pokazał obronę wartości jako cel sam w sobie. Nawet wtedy, gdy klęska była nieuchronna.

Barbara Rachwalska: "Dejmkowi zawdzięczam marzenie o teatrze narodowym, rodzącym się z tradycji teatru staropolskiego, nowym w formie, korespondującym ze współczesnością, w którym pracując, nie idzie się po linii najmniejszego oporu, gdzie trzeba się "urobić po łokcie", ale z tej roboty są potem rezultaty w postaci takich przedstawień, do jakich wszyscy tęsknimy...".

Obsesją Dejmka była niezależność od mód i póz, a zarazem pokora wobec autora, jego myśli, idei. Nie znosił kabotyństwa, efekciarstwa, epatowania pseudoartystycznymi bebechami. Nie chciał być primabaleriną. W dzisiejszym teatrze wielkiego ego - egocentryzmu, egotyzmu i egoizmu, twórców, którzy ganiają po scenie, golusieńkich aktorów, teatr Dejmka jawi się jako sztuka odpowiedzialna i mężna. Konsekwentnie, z wielkimi, artystycznymi sukcesami budował w teatrze kanon narodowej kultury. Udowadniał jej żywotności, współgranie epok, ciągłość idei. Wagę trzeźwej refleksji i wartość wspólnoty ducha.

W świecie przerąbywanym na pół to szczególnie ważne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji