Artykuły

Kwartet Stalina

Całe życie ze Stalinem - tak mógłbym, jak i wielu mieszkańców tak zwanej Europy Wschodniej, zatytułować opowieść o sobie samym. I nie byłoby w tym żadnej przesady. Dzieciństwu memu towarzyszyło bowiem przenikliwe spojrzenie Wodza Narodów. Przed jego wzrokiem nic możni było się ukryć: patrzył z malowideł pozawieszanych na frontonach domów, z portretów w świetlicach, ze zdjęć na okładkach czasopism. Czasami - widać nudził się nieco bezustannym doglądaniem wszystkiego - dobrotliwie pykał fajeczkę. Ośmiolatkom nie może się jednak wydawać - a właśnie miałem osiem lat - że świat jest bezkonfliktowy. Dlatego w szkolnej czytance było trudne słowo "generalissimus". Należało je przesylabizować, a potem nauczyć się na pamięć. To uświadamiało, jak mądrym musi być człowiek, którego nazywa się tak skomplikowanym wyrazem.

A gdy już poznało się to słowo, dostrzegało się również tajemniczy sens wzmożonego portretowania pykających fajeczek w rocznicę urodzin generalissimusa - wszak świętu przynależne jest kadzidło, więc nic dziwnego, że pełno go w gazetach. Generalissimus walczy o nowy słownik, bo chciał być blisko nas. Chciał być w nas. I był. Rzeczywiście był wszechobecny Pamiętam, jak raz - w porze Bożego Narodzenia, kilka lat wcześniej, gdy nic chodziłem jeszcze do szkoły - cały kościół rozbrzmiewał śpiewem kolęd. Grzmiały organy, pohukiwali mężczyźni, srebrzystą nić melodii adorowały kobiety. Spod plafonu dobiegały słowa: "i Józef Stalin, i Józef Stalin..." Zdziwiło mnie to, ale nie za bardzo. Dopiero później zrozumiałem, że to ja sam "Józefa starego" zastąpiłem generalissimusem. Stałem się wówczas podejrzliwy wobec siebie. Ale wtedy, podczas kolędowania, zdziwienie moje nie było na tyle duże, bym podzielił się nim z kimkolwiek. Myślałem: skoro tłumy na ulicach - czy to wiosną, czy jesienią - skandują "Sta-lin!, Sta-lin!", to może generalissimus przeniknął, jak duch, do dzwoneczkowo-puszystych kolęd?

Półtora roku później zobaczyłem czterogłowego smoka. Jedną z głów, najważniejszą, była głowa generalissimusa. Tym razem bez fajeczki. Pewnie dlatego, że dobrotliwe pykanie nie przystoi smokom. Pozostałe głowy, brodate i wąsiaste, wychylały się zza profilu Stalina. Cielsko zaś tworzył wielotysięczny tłum, przeciągający ulicami miasta. W jakiś czas potem jeden z łbów odrąbano. Wiedziałem już - właśnie z baśni o smokach - że łby lubią jednak odrastać. I rzeczywiście: ten czwarty łeb, odcięty, ciągle dawał znać o sobie.

A i teraz, gdy smok pękł, muszę się nim zajmować. Co prawda, generalissimus ostatnio zeszpetniał, ma charakter psychopaty i zbrodniarza - można więc wziąć odwet za młodzieńcze lęki i naubliżać smokowi. Już niegroźny, martwy. Ale czy nie dosyć słów o Stalinie? Czy dożywotnio mam być na niego skazany? Czy jego pykająca fajeczka ma mi na zawsze przesłonić świat?

2.

Tymczasem Anglik z Liverpoolu, David Pownall, namawia mnie, abym jeszcze raz zajął się generalissimusem. Pownall napisał bowiem sztukę o Stalinie, "Master Class". Jej akcja rozgrywa się na Kremlu w 1948 roku. Rzecz tę pokazywano już w Londynie, Waszyngtonie i Nowym Jorku, czego przezornie nie przyjmowałem do wiadomości. Ale kiedy "Kurs mistrzowski" (tak spolszczono tytuł dramatu Pownalla) trafił na Scenę Kameralną Teatru Polskiego we Wrocławiu, nic mogę udawać, że o tym nic wiem. Trudno, niech już będzie --jeszcze jeden Stalin dzisiaj!

To ostatnie zdanie nieprzypadkowo ma rytm mazura. "Master Class" jest przecież sztuką o kompozytorach. Występują w niej Prokofiew i Szostakowicz, ba, nawet Stalin okazuje się muzykiem, a Żdanow, kiedy nie gniecie tyłkiem klawiatury, całkiem udatnie brzdąka na fortepianie - i to kawałki Chopina. A skoro tak, to może wspomniane zdanie powinno mieć rytm jakiegoś gruzińskiego lub rosyjskiego tańca? Może. Może. Ale to raczej wskazówka dla Pownalla. I, należy zauważyć, autor "Kursu mistrzowskiego" skrzętnie z niej skorzystał: w jednej ze scen Stalin i Żdanow tańczą efektownie. Żdanow coraz bardziej dziko, aż zostaje obezwładniony nagłym bólem w piersi. W ogóle trzeba przyznać, że "Kurs mistrzowski" - no, może nie po mistrzowsku, ale - bardzo zręcznie jest napisany. To fachowa robota. Pownall wie, jak poprzez dialog budować napięcie i charakteryzować postaci. Jak banalnej rozmowie nadać szerszy wymiar. Umie skorzystać z wiedzy psychoanalityków i z doświadczeń właścicieli (czy choćby tylko kasjerów) , komercyjnych scenek. Bez natręctwa wyjaśni, dlaczego Stalin jest taki, jaki jest. Wystarczy do tego kilka zdań o szewskim kopycie, zapamiętanym z dzieciństwa, o konfliktach w seminarium duchownym. Przy tym Pownall pamięta, że teatr wymaga nie tylko słów, ale i działania. Stąd sekwencja znęcania się nad ikoną, pojenia wódką namalowanego Chrystusa. Nie, w tym procederze Stalin bezpośrednio nie weźmie udziału, tę robotę wykona niejako w imieniu szefa Andriej Żdanow. Bo autor świadom jest potęgi wyobraźni: Stalina-potwora stworzą sobie sami widzowie. Wystarczy, że na scenie Józef Wissarionowicz strzaska płytę z nagraną muzyką Prokofiewa, że oświadczy, że nie ma czasu zająć się katastrofą w kopalni na Ukrainie, w której zginęło czterystu dwudziestu górników. I tak ze zdania na zdanie, ze sceny na scenę poznajemy nie tylko czwórkę bohaterów, ale i działanie systemu. Właśnie trwa Zjazd Kompozytorów. Ale bez Prokofiewa, który - chory - wykręcił się od uczestnictwa w obradach. Stalin wie, że Zjazd bez takiej znakomitości to ćwierć Zjazdu. Wie również, że twórcza wolność to wyłom, groźne odstępstwo od totalitarnych zasad. Dlatego psychicznie i fizycznie zmaltretuje Szostakowiczai Prokofiewa. A że Pownall zdaje sobie sprawę i z tego, że totalitaryzm najlepiej pokazać poprzez dążenie jego twórców do uszczęśliwienia ludzi, Stalin okaże się władcą zatroskanym o wrażliwość muzyczną narodu. No właśnie, dlaczego Szostakowicz i Prokofiew nie chcą tworzyć muzyki, która by - trafiając do serc robotników i kołchoźnic - ustawiała ich w jednym szeregu? Która działałaby jak zew krwi?

Nie bez znaczenia jest również fakt, że wszystkie te problemy dochodzą do głosu za sprawą czterech aktorów. Nie bez znaczenia dla finansów teatru. A że z tymi ostatnio krucho, okazuje się, że "Master Class" to idealna sztuka na dziś. Stąd rytm mazura we wspomnianym zdaniu: bo choć Pownall, Anglik, opowiada o Gruzinie i Rosjanach, na rzecz tę musimy patrzeć z naszego punktu widzenia.

3.

Na szczęście Wojciech Adamczyk, wystawiając "Master Class" na Scenie Kameralnej przy ulicy Świdnickiej we Wrocławiu, nie uległ pokusie poprawiania Pownalla. Co prawda, wrocławski Stalin w finale, gdy Żdanow wyprowadza obu kompozytorów - już bez marynarek, którymi okryto śpiącego Józefa Wissarionowicza -budzi się nagle, z chytro-satanicznym śmiechem. Tym samym Zygmunt Bielawski, obsadzony w tej roli, gra "chytreńkiego Gruzina". A wcześniej - w miejscu, gdzie tekst (przełożony przez Elżbietę Jasińską) zawiera wieloznaczne dźwięki: "Grr. Uuuu" rozlega się tłumione wycie do lustra. Można i tak. Poza tym wszystko jest, jak autor przykazał. Także Marta Hubka, autorka scenografii, nie zgrzeszyła rozrzutnością. Po lewej widać skórzany fotel, po prawej stoi meblowy gramofon, nieco dalej od rampy - fortepian i biurko. Oto i całe umeblowanie gabinetu. A zarazem niemal cała scenografia: jeszcze tylko w głębi klatka toalety (ważne! - wszak poprzez ciało oddziaływa się na duszę, a cierpienia duszy objawiają się niedomogami ciała; Stalin okazuje się specjalistą w tej materii) i kilka ponurych kolumn.

I tak - bez żadnych zmian - przez dwie godziny. W takiej sytuacji bardzo wiele zależy od aktorów. Stalina, jak już zauważyliśmy, gra Zygmunt Bielawski. Zdanowa - Stanisław Melski, Krzysztof Dracz - Szostakowicza, a Edwin Petrykat - Prokofiewa. Żdanow usiłuje być twardzielem - tę cechę Melski wydobywa wyraziście, ale zubaża przy tym postać: gubiąc niuanse, nie daje sobie szans na odkrycie wewnętrznego dramatu tego cynika i karierowicza, umiejętnie - jak majchrem - posługującego się ordynarnością i prostactwem. Bielawski nie demonizuje postaci Stalina, nie usiłuje też nachalnie podrabiać jego charakterystycznych gestów - pewnie to i słuszne. Prokofiew w wykonaniu Petrykata emanuje inteligenckością, jak trzeba. Najmniej wyrazisty jest Szostakowicz, ale i Pownall nie ułatwił Draczowi zadania.

Cały kwartet, jak widać, gra jak potrafi. Nie koncertowo, jak by należało - i do czego "Kurs mistrzowski" stwarza okazję. Na tyle przecież dobrze, by przez bite dwie godziny intrygować publiczność. I skłonić ją do fety z kwiatami.

Przepraszam, że ja bez kwiatka. Ale słabo mi. I skóra cierpnie. Bo pewnie już gdzieś "kolejny Stalin" czyha na biednego recenzenta. Cóż, trudno być Europejczykiem - w Europie Wschodniej, czy nawet Środkowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji