W pół drogi
Fakt, że wrocławska premiera "Wesela" została wyznaczona na Międzynarodowy Dzień Teatru, miał podnieść splendor i rangę wydarzenia. Stało się jednak inaczej: oficjalne przemówienia, spotkania z władzami miasta, uroczyste deklaracje i okolicznościowe gratulacje zaburzyły najważniejszą - artystyczną - część wieczoru. Planowane na początek przejście weselnego korowodu spod ratusza do teatru nie odbyło się - zdezorientowani widzowie po kilkunastu minutach oczekiwania na Rynku zostali poinformowani, że należy się udać do gmachu teatru. Tam czekaliśmy jeszcze przez pewien czas, osładzając go sobie "krówkami" od sponsora; następnie dyrektor Paweł Miśkiewicz zaprosił na scenę Andrzeja Seweryna, który odczytał krótkie memento o odpowiedzialności za teatr, jaką ponosimy wszyscy: artyści, widzowie, krytycy i urzędnicy do spraw kultury i sztuki. Wzięłam sobie te słowa poważnie do serca, tym niemniej spektakl rozpoczął się z niemal godzinnym opóźnieniem i za to akurat nie poczułam się ani trochę odpowiedzialna.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat kilkakrotnie wyrażano wątpliwość, czy "Wesele" może być jeszcze dla nas dramatem żywym, czy potrafi nas jeszcze przejąć. Wierzę, że mimo wszystko tak, choć ten tekst obchodzi mnie dziś z pewnością inaczej niż widzów prapremiery z 1901 roku, inaczej też niż tych, którzy odbierali go pod monotonnym ciśnieniem reżimu politycznego albo przez pryzmat kolejnych historycznych zakrętów. W programie przedstawienia znalazła się znamienna diagnoza: "Inteligencja nadal stanowi znikomą mniejszość, ma poczucie bezsilności i demonstruje zagubienie. Traktuje protekcjonalnie czy wręcz pogardliwie potomków niegdysiejszego ludu, a zarazem się ich lęka. Grupy społeczne o rodowodzie plebejskim gotowe są zdecydowanie bronić swych interesów pod wodzą demagogicznych i prymitywnych liderów, bo nie mają zaufania do inteligentów. (...) Obok radykalnych przemian doświadczamy gwałtownego rozpadu zasad i wartości, niemożności rozwiązania elementarnych zagadnień i kręcenia się w koło. Zbiorowy tryumf zmienia się niepostrzeżenie w katastrofę, a po krótkotrwałej euforii popadamy w rezygnację".
Cytat (bez względu na swą dyskusyjność) świadczy o tym, że Mikołaj Grabowski poczuł potrzebę wypowiedzenia się - właśnie za pośrednictwem dramatu Wyspiańskiego - w ważnej sprawie. Wypowiedział się jednak dziwnie mgliście i nieprecyzyjnie. Spektakl nie jest chyba jeszcze gotowy, by pokazać go publiczności. Dominowało wrażenie, jakby reżyser zatrzymał się w pół drogi przy pracy nad inscenizacją: albo rzecz nie została do końca przemyślana, albo też nie udało się wypowiedzieć tego, co leżało w pierwotnym zamyśle.
Zabudowa przestrzeni sceny jest efektem swoistej syntezy pomysłu Wyspiańskiego: jest izba wybielona na kolor szaroniebieski, na środku tylnej ściany - drzwi odsłaniające fragment sieni prowadzącej do alkierza, na ścianie po prawej - drzwi do rozświetlonej izby tanecznej, z której dobiega muzyka. W ścianie po lewej - okno, a pod nim prosta drewniana skrzynia (tędy przedostanie się do izby Chochoł). I jest duży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej (bez srebrnych sukienek i korony) nad środkowymi drzwiami. Są też na bocznych ścianach Matejkowskie obrazy: Kościuszko po lewej, po prawej zaś - Wernyhora, ale nie w postaci fotograficznych reprodukcji czy litografii, jak to widział Wyspiański, lecz jako dwie sporych rozmiarów barwne kopie malarskie (decydował tu, jak przypuszczam, rygor czysto estetyczny, który podyktował pomysł regularnego rozmieszczenia dużych, barwnych plam - niewiele to zresztą pomogło wątpliwej urodzie scenografii). Odwrócony w trzech czwartych od okna stoi wielki, obity na czerwono fotel. Z prawej strony środkowych drzwi - krzesła i nakryty białym obrusem, zastawiony stół. To chyba wszystko. Budując przestrzeń bronowickiej izby, Jacek Ukleja zrezygnował z wielu zaplanowanych przez Wyspiańskiego sprzętów, uznając je z jakiegoś powodu za zbędne: nie ma więc zawalonego papierami biurka Gospodarza, nie ma obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej, nie ma empirowego stoliczka ze stylowym zegarem, nie ma też sofy, a broń wisząca w głębi na ścianie zredukowana została do minimum (jedna bodaj szabla, żadnych przyborów myśliwskich). Wymieniam brakujące elementy, bo ich nieobecność wydaje się nie pozbawiona znaczenia. Usunięte zostały bowiem wszystkie detale, które świadczą o przynależności właściciela do klasy inteligencko-szlacheckiej. Muszę wyznać, że nie rozumiem tego zabiegu - tożsamość bohaterów "Wesela" jest przecież wciąż jednoznacznie czytelna. Czyżby słowa "Myśmy wszystko zapomnieli" miały oznaczać dosłowną utratę więzi ze szlachecką tradycją? Może ten bronowicki Gospodarz zbyt głęboko wsiąkł w wiejską społeczność, by wypełnić polecenie Wernyhory?
Z wyraźnym upodobaniem wyakcentowane zostały w spektaklu elementy zabarwione dosadną plebejską erotyką, co nie każdej scenie wyszło na dobre. Jasno się to tłumaczy w scenach pomiędzy Kasią a Jaśkiem i Kasprem, a także w scenie tańca Kaspra i Zosi, dodając tym sekwencjom komizmu. Jeśli jednak miłosne dialogi młodej pary sprowadzone zostają do zachowań erotycznych, to gubi się zawarty w nich ładunek liryki, chwilami dziecinnie naiwnej i prostej, ale przecież ważnej w relacjach zarysowanych pomiędzy świeżo poślubionymi małżonkami, którzy projektują idealną wizję wspólnej przyszłości. Krzysztof Dracz jako Pan Młody pokazał nie rozentuzjazmowanego grafomana, lecz z lekka ironicznego, dojrzałego mężczyznę, który w małżeństwie z wiejską dziewczyną szuka dla siebie nowych podniet. Jego zachwyt i rozmarzenie wydają się cokolwiek udawane, a co gorsza, nie bardzo trafiają do niewrażliwej na taki ton połowicy (ciężko zagrana, pozbawiona świeżości i wdzięku rola Agaty Skowrońskiej).
Akt I zagrany został w nazbyt szybkim tempie, opartym w dodatku na obcych, "nie-Wyspiańskich" rytmach, jak gdyby reżyserowi zależało szczególnie na zatarciu charakterystycznej intonacji i muzyczności dramatycznego wiersza. Szczególnie mocno słychać to w sposobie mówienia Zosi i Haneczki (Katarzyna Strączek i Dominika Figurska). Pensjonarska rozmowa na temat wyobrażeń o idealnej miłości zamienia się w hałaśliwą, zadziorną wyliczankę, a panienki zaczynają żywo przypominać Hesię i Melę, które z wypiekami na buziach obskakują wracającego z "lumpki" Zbyszka.
Do udanych ról należy bez wątpienia Rachela - ciekawie, trochę wbrew Wyspiańskiemu pomyślana i konsekwentnie zagrana przez Aleksandrę Popławską: chuda, asteniczna dziewczyna o prostych, niedbale spiętych włosach, nosi czarną, bardzo skromną sukienkę, grube pończochy i trzewiki. Czerwonym szalem, wydzierganym z wełny, otula skulone ramiona. Rachel jest nieśmiała i poetycka jednocześnie; nie ma w niej artystowskiej pozy. Robi wrażenie skrępowanej sobą, nie bardzo zgrabnie się porusza, nie otacza jej zagadkowa aura. Mówi monotonie, z powtarzalną, jednostajną intonacją, z trudem zdobywając się na przezwyciężenie zażenowania, ale jednocześnie jest w niej determinacja - chce i musi wypowiedzieć to, co narzuca jej dziwna, nadwrażliwa wyobraźnia. Ta Rachel jest naiwna, chce wierzyć, że odnalazła w Poecie pokrewną duszę, nie prowadzi z nim żadnej gry, ale oddaje mu się z zaufaniem i bez zastrzeżeń, nie podejrzewając - albo nie chcąc dostrzec - że dla niego będzie tylko krótkotrwałą inspiracją poetycką, która ożywi jego wyjałowioną wyobraźnię. Szkoda że w Poecie (Miłogost Reczek) aktorka nie znalazła godnego scenicznego partnera.
W akcie II do chałupy przybywa Chochoł. Wydaje mi się, że o koncepcji inscenizacyjnej powinien był zadecydować sposób istnienia właśnie Chochoła, tym bardziej, że w spektaklu Mikołaja Grabowskiego pomyślany został w sposób szczególny: to nie jest słomiana pałuba, ale brudny, lepki śmieć. Niezwykle sugestywnie zagrany przez Wojciecha Ziemiańskiego, wygląda i porusza się tak, jakby był całkowicie pozbawionym kości, bezwładnym gałgankiem, brudnym i postrzępionym; mówi dziwnym, schrypniętym głosem. Czołga się i przewala bezwładnie po podłodze jak sflaczały, wypompowany z powietrza worek (do chaty wczołga się przez otwarte okno izby, jak gdyby przywiał go podmuch wiatru). To właśnie on powinien organizować świat dramatu w II i III akcie. Niestety, trudno zgadnąć, jaki - prócz czysto mechanicznego - związek łączy Chochoła ze światem, który ożywił, spełniając przewrotnie wolę weselników.
Kiedy na wesele przybywać będą osoby dramatu, ruchoma tylna ściana odsunie się w głąb sceny. Wnętrze chaty straci realny wymiar, a z zewnątrz przeniknie purpurowa poświata. (Wrażenie psują niedostatki techniczne: reflektory punktowe, które oświetlają kolejne zjawy, są widoczne dla publiczności, rażą wzrok i rozbijają klimat).
Osoby dramatu wchodzą dynamicznie, zachowują się głośno, ostro, agresywnie, podkreślając piekielny, naznaczony złem rodowód. Nie wszystkim to służy. Niezrozumiałe jest na przykład Widmo (Michał Chorosiński): chuda, wysoka postać o trupiobladej twarzy, w sięgającym niemal kostek białym płaszczu; wchodzi nonszalancko, z papierosem, wymiatając ostatni ślad liryzmu z tej pełnej poezji sceny. Oczekuje natychmiastowego oddania fizycznego, chwyta Marysię wpół, bezceremonialnie wkłada jej rękę za gorset, zadziera spódnice, jakby chciał ją zgwałcić. Padają wtedy słowa Marysi: "Precz! Nie sięgaj lic" - jeszcze jeden niepotrzebny, gruby efekt, wywołujący wśród widzów lekką konsternację. Scena jest dynamiczna, urywa się też gwałtownie, kiedy Marysia, przerażona, ucieka w ramiona swego Wojtka.
Wizerunek Wernyhory - "Pana-Dziada z lirą", zapożyczony przez Wyspiańskiego z obrazu Matejki, z jakichś powodów nie odpowiadał reżyserowi. Nie wiedzieć czemu Wernyhora (w tej roli Andrzej Wilk) pozbawiony został przypisanej mu funkcji wieszczej i sprowadzony wyłącznie do roli kozackiego żołnierza-dowódcy w hajdawerach wpuszczonych w wysokie buty, z pasmem długich włosów na czubku ogolonej głowy; mówi ostentacyjnie rzeczowym, przywódczym tonem, energicznie, z lekka protekcjonalnie odnosząc się do Gospodarza. Rzecz oczywiście nie w tym, żeby Wernyhora koniecznie stanął przed naszymi oczyma jako długowłosy, brodaty starzec z lirą, ale żeby był nośnikiem metafory, a nie planu strategicznego. Wieszczy lirnik, wywiedziony z tradycji wyobraźni romantycznej, w przedstawieniu Grabowskiego ustawiony został iście po sienkiewiczowsku i stracił cały czar.
Kiedy na scenę wchodzą kolejne zjawy - osoby dramatu, spostrzec można, że wzrost postaci scenicznych zestawiony został znacząco. Poeta staje wobec sztucznie podniesionego, wyolbrzymionego Czarnego Rycerza (Igor Kujawski), Widmo narzeczonego kontrastuje z niską, mocno stojącą na ziemi Marysią (Aldona Struzik), Dziad (dobra rola Cezarego Kussyka), który, zgięty wpół, porusza się z pomocą krótkiego kosturka, macając wokół siebie podłogę, w momencie spotkania z Upiorem (Tomasz Lulek) wyprostuje się nagle, w przerażeniu wywołanym wspomnieniem roku czterdziestego szóstego; potem znów opadnie ku ziemi i zmieni się na powrót w niedołężnego starca. Diabły dręczące Hetmana to dwaj smukli, nadnaturalnie rośli żołnierze w carskich mundurach; Hetman (Paweł Okoński) - bosy, przysadzisty, w nocnej koszuli i rozczochranej peruce - robi przy nich wrażenie śmiesznej, małej kukły. Dopiero, gdy stanie obok Pana Młodego, by nachalnie wepchnąć mu za poły sukmany kilka garści złotych monet, nabierze "normalnych" proporcji. Nawet Stańczyk (Jerzy Schejbal) wyraźnie góruje wzrostem nad Dziennikarzem (Ireneusz Czop). Prawie żaden z weselników nie dorasta do swoich strachów, nie jest w stanie stawić im czoła. Tylko Gospodarz może spojrzeć w twarz Wernyhory, nie podnosząc wzroku (ale też Wernyhora istnieje na odmiennej zasadzie niż pozostałe zjawy).
Akt III wyreżyserowany został najbardziej precyzyjnie. Ostre tempo wygasa, ruch postaci nabiera leniwej rozlewności, tylko energiczne wiejskie kobiety krzątają się po izbie, sprzątając naczynia po przyjęciu. Ale i one przysiądą na krzesłach, żeby odpocząć i popaść w zadumę. Gwara, wyjęta z barwnego, roztańczonego tła, brzmi teraz banalnie i twardo ("Pójdze do dom, boś ochlany!"). Nie ma przebudzenia. Dobrze zagrany pijacki monolog Nosa (Mariusz Kiljan) podziała jak odbierający energię narkotyk. Wszyscy trwają w smętnym półśnie, zapadając weń raz po raz, mimo prób powrotu do rzeczywistości. W finale izba-Polska zostanie zalana od góry błękitnym światłem, Chochoł wczołga się na swoją dziedzinę jak ironiczne odwrócenie zbawcy narodu. Mamiącą piosenkę wyryczy fałszywie i po bałaganiarsku. Chocholi taniec odbędzie się w demaskującym świetle poranka.
Wrocławskie "Wesele" pozostawia bardzo niejasne, trudne do uporządkowania wrażenia - poszczególne sceny, obrazy, koncepty przekonują, że mogłoby być lepsze, gdyby całość została dokładnie przemyślana i konsekwentnie przeprowadzona. Może ta inscenizacja wymaga jeszcze po prostu cyklu korygujących prób, podczas których wykrystalizuje się spójna interpretacja, może należałoby zmienić kostiumy, które - z wyjątkiem dość tradycyjnie potraktowanych strojów ludowych - istnieją tu jakoś zupełnie osobno, na zasadzie obcego elementu (zagadkowo przedstawia się, na przykład, Stańczyk odziany w stylizowany, mocno wykrojony renesansowy kaftan bez koszuli, odsłaniając z podejrzaną kokieterią nagie ramiona i dekolt). Podobnie jest z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza, która nie pomaga przedstawieniu: nie wybija rytmu spektaklu, nie prowadzi interpretacji ani jej nie wzmacnia.
Podczas popremierowego bankietu Mikołaj Grabowski publicznie (nie popełniam więc niedyskrecji), nieco zmęczonym głosem, powiedział, że przegrał z Wyspiańskim. Chyba nie o to jednak chodzi. Zawsze w jakimś sensie "przegrywa się" z arcydziełem: z niemożliwym do wydobycia całym bogactwem sensów, które są w nim zawarte, z tomami wnikliwych naukowych komentarzy, wreszcie - z obrosłymi legendą przedstawieniami, które automatycznie stawiają twórców i aktorów każdej nowej inscenizacji na cenzurowanym. Rzecz polega jedynie na tym, w jakim stylu się przegrywa i czy potrafi się konsekwentnie walczyć o swoją, choćby cząstkową i skromną, ale spójną wizję. A tym razem odniosłam wrażenie, że reżyser na pewnym etapie zrezygnował z walki.