Artykuły

Gniew i śmiech

Gniew oczyszcza duszę z nienawiści jak śmiech. W gniewie i w śmiechu spalają się wstyd, strach, groza i złość, które każdego dnia wzbierają w studni naszej nieświadomości jak miazmaty dawnych i nowych urazów - prof. Jan Hartman pisze o gniewie uniwersalnym, o gniewie indywidualnym i o spektaklu "Lubiewo".

Lud sponiewierany, udręczony swą nędzą powstaje. W każdej epoce i w każdym zakątku świata dojrzewają grona gniewu. Gorycz i rozpacz wzbierają w straszną siłę, która z serca uderza w skronie gorącą falą krwi. Ta siła dławi głos, zaćmiewa wzrok i zaciska pięść. Gdy ta pięść pójdzie w ruch, skutki mogą być straszliwe. Gniew rodzi gniew, gwałt się gwałtem odciska. Pożoga idzie przez kraj. Nienawiść upaja narody jak zło rozkoszne i zwycięskie.

Gniew ludzki jest przeto żywiołem, jest pożogą. A żywioły zsyłają bogowie. Dlatego w gniewie ludzkim widziano zawsze palec opatrzności. Ciemny i rozszalały lud zdawał się narzędziem woli bożej, a w czasach, gdy już w Boga niezbyt wierzono - narzędziem historii. Tak czy inaczej, zwykło się wierzyć, .że za gniewem ludu stoi konieczność. Jest to więc gniew uświęcony. Jakub Szela to boży prostaczek, a nie morderca. Gilotynę wielkiej Rewolucji uruchamiał Robespierre, lecz na żądanie Ducha Dziejów. Bardziej wszak bylibyśmy z tą metafizyką ostrożni, gdyby szło o zbrodnie bliższe nam w czasie, jak rzeź w Ruandzie czy na Bałkanach. Filozofowanie może być niestosowne i obra-źliwe. W obliczu nieszczęścia najlepiej się pokazuje, jak mało mamy zaufania do rozumu i jak wielka jest etyczna moc uczuć. Rozum uwalnia się od uczuć, lecz wyobcowany z nich bez reszty wysycha i staje się pustą skorupą. Również uczucia muszą trzymać się blisko racjonalnych realiów, bo inaczej stają się pozbawionym sensu zaburzeniem emocjonalnym. Uczucie gniewu też chce być rozumne i bywa rozumne. Może się wszak zjawić gniew na tle myśli i słusznej oceny. Pieczętuje jej autentyzm i wyraża z należytą dobitnością. Gdy ocena jest naprawdę słuszna i jej gniewny wyraz mimo wszystko opanowany, mówimy o słusznym gniewie. Tak to się nazywa w tradycji katolickiej. Jezus gniewał się na handlarzy w świątyni i użył wobec nich przemocy. Jak i ojciec zagniewany karze swe dzieci rózgą. Oczywiście ich dobro mając na względzie i kierując się miłością. Czy to hipokryzja? Nie. Gniew jest lepszy od zimnej obojętności, nie mówiąc już o zimnej nienawiści. Gniew nie wyklucza miłości, a nawet ją wzmacnia. Po własnym gniewie poznać można głębię własnej duszy i to, jak ważni są dla nas ci, na których się gniewamy. Taka jest powszechna niemal nauka o gniewie, nieśmiało kontestowana przez nielicznych piewców łagodności doskonałej. Nadstawiacze drugich policzków byli tolerowani (w końcu kto by chciał bić ten drugi policzek), ale nigdy nie byli górą. Na pewno nie na Zachodzie.

Nie zamierzam podważać tradycji. Dodam jednakże od siebie, że jest w gniewie coś anielskiego. Bo przecież on mija. Szał gniewu jest jak burza, a gdy trwa burza, czyż nie cieszymy się już na pogodę, która po niej nastąpi? Ukojony gniew, przywrócona łagodność serca, gwałtownie oczyszczonego z trujących emocji, jest jak przebudzenie. Z lekka oszołomieni cieszymy się odzyskaną równowagą i błogosławionym spokojem. Nie docenialibyśmy równowagi ducha, nie tracąc jej czasami.

Gniew oczyszcza duszę z nienawiści jak śmiech. W gniewie i w śmiechu spalają się wstyd, strach, groza i złość, które każdego dnia wzbierają w studni naszej nieświadomości jak miazmaty dawnych i nowych urazów. Rechot, skowyt, wrzask to złe dźwięki naszej samoterapii. Małpie odgłosy naszej filogenezy.

Co wolno obrócić nam w żart? Z czego i jak wolno się bezkarnie śmiać? I czy śmiech z czegoś, podobny jeszcze agresji, może przeistoczyć się w śmiech do czegoś, w radość? Z własnym gniewem coś trzeba zrobić. Jeśli nie można dać mu upustu w agresji, to trzeba go przekształcić w jakąś inną dynamikę, mniej destrukcyjną i mniej ryzykowną. Taką dynamiką jest śmiech. Pusty śmiech, zły śmiech, będący prostym rozładowaniem psychicznego natężenia, od gniewu różni się tylko fizycznym organem, którym się posługujemy. Na to jednak mamy swój psychologiczny spryt i smak moralny, by to, co wyśmiane i wyszydzone, ostatecznie oswoić i pogodzić ze swoim światem.

Ja też tak miałem. Gdy byłem młodym i raczej niemądrym konserwatywnym moralistą, a było to jeszcze w PRL, dławiłem się wstrętem i pałałem gniewem na obrzydliwe pedalskie cioty, o których mówiło się, że łażą nocami tu i tam w moim mieście. Ich obleśne pyski i odrażające praktyki seksualne degradowały ich w moich oczach do poziomu kloaki rodzaju ludzkiego, pełnej sadystów, morderców i wszelkiej maści potworów. Mężczyźni przebrani za kobiety wydawali mi się odrażającymi prowokatorami, lubieżnymi nędznikami, a jednocześnie istotami chorymi i skrajnie nieszczęśliwymi. W przypływach moralnego wzmożenia widziałem ich w roli pensjonariuszy specjalnych ośrodków terapeutycznych, gdzie poddani surowemu działaniu miłosierdzia mogliby dostać szansę powrotu do społeczeństwa.

Było to we Wrocławiu. Tam też rozgrywa się akcja "Lubiewa" Michała Witkowskiego. Gdybyż napisał był tę książkę wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych! Czytałbym ją z przerażeniem i z żarłocznym zainteresowaniem, bo przecież w końcu rzecz to o seksie i w dodatku o moim mieście. Ciekawe, czy ówczesna jej lektura wzmogłaby mój gniew, czy też poddałbym się urzekającemu nastrojowi gawędy Patrycji i Lukrecji, pozwalając mojemu gniewowi rozpuścić się w zdrowym humorze. Poniewczasie, gdy już śladu homofobii nie ma w mej podatnej na demoralizację duszy, doświadczyłem tego efektu komicznego, oglądając uroczą realizację "Lubiewa" na deskach, a raczej deseczkach, Teatru Nowego w Krakowie w reżyserii Piotra Siekluckiego, z Pawłem Sanakiewiczem i Januszem Marchwińskim w rolach głównych. Wesoła, zabawna ta sztuka byłaby zwykłą komedyjką, gdyby nie słownictwo i tematyka, których sam Markiz de Sade mógłby się powstydzić. Jak to możliwe, by tyle namiętności i całych męskich życiorysów koncentrowało się na gumowatym i niesfornym organie zwykle służącym do opróżniania pęcherza, a czasami do opróżniania lędźwi? Niektórzy chcą go wtykać sobie i innym w co tylko się da! Czyżby Lacan miał rację, że tzw. fallus jest archetypem absolutu? Jeśli tak, to falliczna religia poczciwych wrocławskich ciot jest religią prawdziwą i źródłową! A jej kapłani arcyzabawni, przynajmniej na scenie. Śmiech wesoły, zamiast wstrętu, gniewu i pogardy. Kocham cioty! Kocham cały świat i przyrzekam gniewać się słusznym gniewem na tych, co chcieliby moje wrocławskie cioty skrzywdzić. Pozdrawiam! Ręki nie podam (na wszelki wypadek).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji