Szkarłatna wyspa
"Szkarłatna wyspa" w Dramatycznym jest kolejnym dowodem na to, że teatr aluzji umarł. Pozostała zabawa w komunistyczny skansen przypominająca wyprzedaż radzieckiej galanterii na Stadionie Dziesięciolecia.
Gdzie ja jestem? Cenzor w polskim teatrze połowy lat 90.? Poprawiający ideologiczny finał sztuki? Bohaterzy składający samokrytykę? Radziecka gwiazda ze wstążek, efektownie rozpięta na rękach gimnastyków?
Ta piętrowa parodia agitacyjnego teatru, cenzury i rewolucji, jaką jest "Szkarłatna wyspa" Michała Bułhakowa, 14 lat temu była wydarzeniem. Dzisiaj zrozumiała jest głównie dla pokolenia, które żyło w realnym socjalizmie. Starsi żywo reagują na takie słowa, jak "samokrytyka", "Zasłużony Maur Ludowy" czy "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się". Pokolenie 16-latków śmieje się z francuskiego akcentu jednej z postaci, ze strojenia min i komicznych skoków.
W "Szkarłatnej wyspie", której akcja dzieje się w latach 20. w Moskwie, teatr przygotowuje naprędce widowisko alegoryczno-ideologiczne, które ma dopuścić na scenę (lub nie) cenzor Sawwa Łukicz. Widowisko opowiada o rewolucji na pewnej wyspie tubylczej oraz o jej reperkusjach.
Jak dowiedziałem się z programu, nowa aktualność sztuki o cenzurze ma polegać na tym, że cięcie budżetu jest dzisiaj równie dotkliwe dla teatru, jak cięcie tekstu, czyli cenzora zastąpił urzędnik wydziału kultury. Ponieważ Bułhakow opisał w "Szkarłatnej wyspie" teatr Wsiewołoda Meyerholda, który to twórca jak wiadomo wcale nie zginął przygnieciony gołymi bojarami na próbie "Borysa Godunowa", lecz został aresztowany i zastrzelony na Łubiance, powstaje pytanie, czy reżyser i dyrektor Piotr Cieślak również obawia się aresztowania? I czy urzędnicy z Zarządu Teatrów Warszawskich szykują już celę dla dyrektorów warszawskich teatrów, protestujących przeciw cięciom w budżecie? Jeśli tak, to czy dla wszystkich wystarczy prycz?
Oprócz anty urzędniczego (czy lepiej anty magistrackiego) przesłania spektakl w Dramatycznym oferuje zabawę machiną teatralną, w której zespół techniczny jest niezrównany. Reflektory jeżdżą do góry i w dół, światła błyskają, dymy się ścielą, w lożach hałasują dawne machiny do wytwarzania wiatru, gromu i skrzypienia lin na okręcie. Na scenę wjeżdżają także dwa statki i pięknie wybucha wulkan. Bardzo zabawna jest również parodia konstruktywistycznego teatru Meyerholda, ze słynnym "Pomnikiem III Międzynarodówki" w roli wulkanu i tańcami w kubistycznych kostiumach. Na tym moja satysfakcja się kończy.
Przedstawienie grane jest w stylu, który stanowi połączenie "Metra" z widowiskami zasłużonej placówki rozrywkowej Syrena. Nawet w parodii trzeba mieć umiar i poczucie humoru, którego tu brakuje. Dlaczego pan Gajewski (Miotełkin) podryguje, dlaczego pani Jankowska-Cieślak, wrażliwa aktorka, tu fika nóżkami i wykrzywia buzię w roli dyrektorowej Lidii Iwanownej, dlaczego pan Ferency tak okrutnie krzyczy, że z trudnością można go zrozumieć - Bóg i Komitet Centralny raczą wiedzieć. Kiedy na salę wchodzi Zdzisław Wardejn w roli cenzora, wszystko wraca do normy i wreszcie czuję, że oglądam jeden z lepszych zespołów aktorskich w stolicy. Podobne wrażenie daje Leon Charewicz w roli onieśmielonego autora sztuki Dymogackiego i Sławomir Orzechowski, jako aktor, który ma pretensje do autora, że za wcześnie uśmiercił jego postać. Obaj oddzielają kabaret od parodii, co nie udaje się znakomitej reszcie zespołu. Zamiast łaskotać urzędników od kultury, może lepiej wystawić najnowszą sztukę Ariela Dorfmana "Czytelnik" o cenzurze przyszłości, bardziej bezwzględnej od wszystkiego, co spotkało Bułhakowa. Tylko oczywiście w tym utworze nie ma śpiewów i tańców, które tak lubi publiczność.