Ujrzeć we śnie
Bhasa był cenionym poprzednikiem najgłośniejszego klasycznego dramaturga Indii, Kalidasy, i uchodzi (bo spory jeszcze trwają) za autora trzynastu sztuk. Kiedy w początkach, naszego wieku odkryto zapomnianą "Wasawadattę" - "fakt ten uznano za wiekopomny", bowiem "kulturze indyjskiej przywrócono jej bezcenny skarb" (jak pisze znany znawca kultury Indii, Maria Krzysztof Byrski).
Nasz teatr tyle co i my wie o staroindyjskiej tradycji dramatycznej -- czyli prawie nic. Po wyzwoleniu chyba tylko Krystyna Skuszanka wystawiała "Gliniany wózek" Sudraki (we Wrocławiu i Krakowie) a Jerzy Grotowski "Siakuntalę" Kalidasy w Opolu - i to pewnie wszystko. Tym ważniejszy i tym bardziej godny uznania wydaje się krok poznańskiego Teatru Polskiego. "Wasawadatta", o ile można zorientować się na podstawie spektaklu, jest kompozycją artystyczną, w której fabuła dramatu podporządkowana jest rygorom formy a ta jest zjawiskiem oryginalnym.
Rzecz jest o miłości i tęsknocie, o tym, że ludzie gubią się i odnajdują i o tym wreszcie, że na losy ludzkie znaczny, często dramatyczny wpływ wywiera polityka. Są to motywy znane, powszechne, prawie natomiast nie znana jest właśnie forma, w której komedia łączy się (by użyć odniesień europejskich) z oratorium lub operą, w której obowiązują ścisłe rygory zachowań a także dopuszczona jest - dla pewnych postaci - improwizowana rozmowa z widzem.
Wszakże osobliwą zaletą przedstawienia poznańskiego jest to właśnie, iż reżyser Grzegorz Mrówczyński, scenograf Marian Iwanowicz, choreograf Henryk Konwiński i muzyk Grzegorz Stróżniak nie starają się rekonstruować i imitować teatru indyjskiego z Kerali. Ich spektakl jest swobodną, ale konsekwentną w obrębie przyjętego rozwiązania, wariacją na temat teatru i muzyki Indii, i może właśnie dlatego tak interesująca. Warto to przedstawienie zobaczyć, warto też pokazać je szerszej widowni - w programie Teatru Rzeczypospolitej.
Słowo o realizacji, o wykonawcach. Tym razem na pierwszym miejscu postawię nie aktora, lecz muzyka - Grzegorza Stróżniaka. Jego kompozycje i improwizacje na syntezatorze, poza tym, iż są znakomite muzycznie, pełnią jakby rolę metronomu, wyznaczającego rytm przedstawienia. A grane jest ono przez aktorów z wielką dyscypliną, z poczuciem humoru i z wdziękiem, jak tego wymaga forma spektaklu, przy czym na czoło wysunę cztery młode i urodziwe panie (Dorotę Lulkę - królową Wasawadattę, Olgę Dorosz - księżniczkę Padmawati, Renatę Husarek i Katarzynę Terlecką - dworki) oraz Mariusza Puchalskiego w roli umownie demonicznego ministra. Jest to jednak ocena tak samo umowna, jak ten sympatyczny spektakl - bo podobali mi się właściwie wszyscy.