Artykuły

Bez cenzury

"Lubiewo" w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Joanna Gaudyn na blogu Homemade London Fog.

Pod sufitem rzędy wieszaków z wielobarwnymi fatałaszkami niczym w second-handzie, na środku trzyosobowa sofa, nad nią podświetlony, kiczowaty obraz Matki Boskiej. Głęboka komuna, mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Widownia pełna, dostawiono rząd "0", ścisk, zaduch. Spektakl zaczyna się z opóźnieniem, co chyba jest immanentną cechą przedstawień w Teatrze Nowym. Krakowska śmietanka artystyczna przemieszana ze studentami, pracownikami naukowymi oraz metroseksualnymi licealistami. Nim gasną światła, z głośników wydobywa się muzyka sakralna, a po chwili zaczyna się wyliczanie: Patrycja, Lukrecja, Ździcha, Radwanicka, Aktorka, Gizelda, Jessica, Hrabina, Jadźka od księdza, Panna, Lady Pomidorowa, Piękna Helena

To druga, poszerzona edycja Lubiewa w reżyserii Piotra Siekluckiego. Spektakl oparty na powieści Michała Witkowskiego pod tym samym tytułem. W przedmowie do wydanego w tym roku poprawionego i uzupełnionego wydania Lubiewa Witkowski pisze: Nie życzę Wam miłej lektury, bo Lubiewo to lektura traumatyczna, wstrętna i miła naraz. Porzygajcie się z rozkoszy. I kto ująłby istotę tego tworu, tej nowej polskiej prozy, lepiej, niż sam autor. Lubiewo to książka, dla której autora nie istnieje słowo tabu. Choć przyznaje, że poprzednie wydanie poddał autocenzurze. Mówi, że nie wiedział, jak o tym pisać, ani do kogo. To jest ohydne. Ohydne i ciekawe jednocześnie. Nie opublikuję tego przecież. No bo jak? Co ja mam z tego zrobić? Reportaż dla "Polityki"? "Na własne oczy"? Jak? Można zrobić o tirówkach, o złodziejach, o zabójcach, o złomiarzach, o zdrajcach, bo już ktoś o nich robił, a tylko o tym jakoś nie da rady. Porusza się w odmętach rzeczywistości, której istnienie było dotąd negowane, a w najlepszych przypadkach przemilczane. Grzebie w temacie niewygodnym, trudnym, stawiającym czytelnika w sytuacji kłopotliwej w obliczu własnych na ten temat reakcji. Konfrontuje. Jest to jednocześnie lektura, od której nie sposób się oderwać. Jest perwersyjnie przyjemna, nieprzyzwoicie wciągająca. Mami i kusi, jeszcze jeden rozdział, jeszcze parę stron i nagle okazuje się, że już koniec, że tylko słowniczek i spis treści i strona 415. Więc ten słowniczek czyta się łapczywie, bo przecież jak to tak, że już koniec, no jak?

Wyszłam wczoraj na Gazową z jedną tylko wątpliwością - co lepsze: książka czy spektakl? Bo wątpliwości nie mam najmniejszych, że i jedno i drugie jest niesamowite. Siekluckiemu udało się stworzyć przedstawienie świetnie zbalansowane, wulgarne, ale inteligentne, podczas którego widownia - chyba bez wyjątków - zaśmiewa się co chwilę w głos, dając się czarować Lukrecji (Paweł Sanakiewicz) i Patrycji (wczoraj Janusz Marchwiński, szef słynnego Coconu) w ich obcisłych, przykrótkich dzianinowych golfach, swetrach z frędzlami, czerwonych kowbojkach, złotych adidasach. Nieudane makijaże, ogolone na gładko obwisłe brzuchy. Do tego narracja Krystyny Czubówny, której głos ma tak konkretne konotacje dla polskiego telewidza, że dodaje do opowieści dodatkowe znaczenia.

Para podstarzałych wrocławskich ciot wspomina swoją złotą młodość w PRL-u. Są przezabawni w swoich przegięciach, przerysowanych gestach, przesadnie wyrazistej mimice, grają do publiczności, ale też z publicznością. Mrugają do widzów, otwarcie dopominają się braw, zwracają się do heterolujów w pierwszym (a zasadniczo zerowym) rzędzie. Pod tym wszystkim kryją się jednak kwestie jak najbardziej poważne, które w pełni dominują w ostatnich minutach spektaklu. Przechodzimy więc od komicznych historii akompaniowanych hitami z nadmorskich kurortów do nostalgicznej opowieści o kolejnych ofiarach AIDS przy wtórze pieśni Święty, Mocny, scenę spowija mrok rozświetlany jedynie spirytusowymi zniczami. Jak mantra powtarzane są imiona, które otwarły spektakl. Akcja jakby się zatrzymuje, a widownia milknie.

To, co udało się stworzyć Siekluckiemu, to genialny przykład, że teatr wciąż może bawić, nie stając się jednocześnie pustą i spłyconą rozrywką, a trudne tematy da się podejmować na różne sposoby, niekoniecznie popadając w patos i nudę (o tych ostatnich wkrótce, a propos piątkowego Kordiana w Starym). Nie przesadzę mówiąc, że to najlepszy spektakl, jaki kiedykolwiek widziałam.

P.S. Tym, którzy być może się zagapili, chciałam przypomnieć, że to ostatni moment, by zagnieść ciasto na dojrzewający piernik na święta! Moje już od wczoraj w lodówce!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji