W nie-boskim kręgu
Przedstawienie zaczyna się sceną, której nie ma w "Nie-Boskiej komedii". Ów swoisty prolog to fragment "Niedokończonego poematu" Krasińskiego. Oto hrabia Henryk i Pankracy po raz pierwszy spotykają się już tutaj - w loży masońskiej. Spotykają i rozchodzą. Znakomity to pomysł Grzegorza Mrówczyńskiego, wprowadzający od razu w jego inscenizację "Nie-boskiej" ład konstrukcyjny i wewnętrzną, dramaturgiczno- teatralną motywację akcji dramatu.
Rzecz rozpoczyna się na wielkich schodach. Pną się one w głąb sceny, wysoko, ku podobnie jak one ściemniałemu, sfałdowanemu horyzontowi - niebu nie-boskiemu, niczym zastygłemu w metalu. Dopiero po chwili ruszy obrotówka i wówczas ukaże się, że cała scenografia Zbigniewa Bednarowicza to w istocie jedna bryła. Niczym walec o średnicy obrotówki, wraz z jej ruchem ujawniający swoje dwie odmienne strony - i dwa zarazem wymiary sprawy, która się tutaj przetoczy. Nie walec to właściwie, lecz jego połowa, obcięta po skosie tak, że z jednej strony tworzy właśnie stromiznę wielkich schodów, po obrocie zaś widzimy pionową ścianę. Na tych Wielkich Schodach rozszaleje się historiozoficzna wizja "Nie-boskiej", zaś po obrocie tarczy scenicznej, na małej, przestrzeni pod pionową ścianą, w jej cieniu rozegrają się tragedie intymne. Lecz wszystko to na tej samej tarczy, w tym samym kręgu.. Nie ma ucieczki od osobowości i od historii. Są jedynie dwa wymiary tej samej w istocie nie-boskiej, człowieczej tragedii.
Architektura sceniczna "Nie-Boskiej komedii" Bednarowicza w najszlachetniejszy sposób nawiązuje do wielkiej tradycji - kojarzy się ze słynną inscenizacją plastyczną Pronaszki do lwowskich "Dziadów" Leona Schillera. Niczego nie powtarza - zadzierzga nić kulturowej ciągłości. I poszerza znaczeniowość obrazu poprzez oczywiste asocjacje: jak w "Dziadach" Pronaszki trzy krzyże, tak w "Nie-Boskiej" Bednarowicza trzy... szubienice trwają u szczytu. Wysoko ponad, człowieczymi tragediami. Już nie krzyże - szubienice ledwie.
Scenografia "Nie-Boskiej" Bednarowicza niewątpliwie wejdzie do kanonu inscenizacji plastycznej polskiego dramatu romantycznego. Decyduje o tym tak jej porządek estetyczny jak i znaczeniowy. Ta kompozycja bryły scenicznej organizuje interpretacyjny sens dramatu.
W tym kręgu, na wielkich schodach i pod intymną ścianą płaczu przetoczy się wszystko. Z tego kręgu wyjść brak. I tylko na proscenium przed tym światem, wyłączona z jego biegu, stąnie Irena Maślińska, by przed kolejnymi częściami dramatu wygłosić komentarze poety - Słowo Krasińskiego, który ponad wykreowaną historią pojął sens, czy - jak to powiedział Norwid: rozumie Historię. Znakomita artystka, uczennica Horzycy, z jego tradycji wyprowadzi kształt Słowa, lecz bez horzycowej inkantacyjnej ornamentyki. Hieratycznie i prosto zarazem. Prosto - jak godzi się głosić prawdy rudymentarne.
Rzecz niecodzienną w inscenizacjach "Nie Boskiej" udało się osiągnąć Grzegorzowi Mrówczyńskiemu. Przeważnie sprawa skupia się na dziejach hrabiego Henryka i wyłącznie poprzez jego myślową i emocjonalną biografię docieramy do ponadindywidualnej sfery dramatu. U Mrówczyńskiego natomiast akcja i jej sensy tłumaczą się nie tylko i nawet nie przede wszystkimi poprzez obydwu protagonistów, lecz poprzez Żonę (Dorota Lulka-Kocięcka), Dziewicę (Maria Skowrońska, Przechrztę (Andrzej Szczytko), Orcia. To oni stają się równie istotnymi współorganizatorami Krasińskiego wizji prywatności i rozumienia Historii.
Orcia gra Wojciech Siedlecki. Żadna to więc udająca chłopca aktorka, ni też ślepe dziecko lirycznie obłąkane. Orcio to - mówiąc językiem Krasińskiego - Przeklęstwo. To Poeta - poezja: inny wyraz pojmowania rzeczywistości. Młody chłopak - ucieleśnienie katastrofy niewinnej zagłady, nieuchronnej wedle nie-boskich praw realnego świata. Kiedy Orcio umiera, Mrówczyński nie usuwa jego zwłoki ze sceny. Trup poety leży powalony u stóp schodów aż do samego finału. Leży bezwładny, a jakby zagradzał dalszą drogę Pankracemu. Przeklęstwo...
W takich dopiero uwikłaniach osadzeni protagoniści - także, jak większość zespołu, młodzi - grają starcie postaw ogólnych, ale też niejako pokoleniowych. Tego samego pokolenia. Współczesny, ścigający romantykę gustu i frazy, skupiony do wewnątrz Henryk Andrzeja Wilka; targany przeciwnościami, lecz przecież silny mężczyzna. I Pankracy Mariusza Puchalskiego. Jego bohater z ogoloną głową wydaje się skrojony dokładnie według portretu narysowanego przez Mickiewicza w Literaturze Słowiańskiej": "To czoło wysokie, przestronne, ta łysa czaszka, to spojrzenie zimne i niewzruszone, te lica nigdy nie uśmiechnięte przypominają wizerunek jakiegoś przywódcy z czasów terroru." Pankracy - zgodnie ze źródłosłowem swego imienia - jest brutalny. Lecz ta brutalność to nie prymityw czy chamstwo. To siła i logika - mimo wewnętrznych rozterek - nie weryfikowana przez emocje. Godni siebie partnerzy, godni swojej sprawy.
Toteż w sposób naturalny również w planie scenicznym, szczytowym punktem myślowego przewodu "Nie-Boskiej" staje się u Mrówczyńskiego wielki pojedynek na racje Henryka z Pankracym. Tekst całej tej sceny idzie bez skrótów, a ponad meandry stylu pisarza dialog uderza zwartością i klarownością. To robota teatru. Nie tracąc nic z warstwy psychologicznej Mrówczyński wraz z aktorami jasno i logicznie wykłada poprzez zwarcie Henryka z Pankracym heglowski porządek świata. Teza - antyteza - synteza. My oto jesteśmy w punkcie zero. My - racje cząstkowe rzucone w machinę dialektyki, podlegli konieczności zagłady, sami niejako ucieleśniając - wedle sformułowania Marii Janion - "zagładę racji cząstkowej w obliczu całości racji uniwersalnej". Ucieleśniając istotę - dojrzanego przez Krasińskiego - tragizmu historycznego.
Do materii "Nie-Boskiej komedii" można by zastosować strawestowane słowa jej autora, iż sam ów dramat nie jest pięknością, choć płynie przezeń strumień piękności. Wielka swą historiozoficzną myślą i wizją, źle napisana sztuka. Chroma stylistycznie i konstrukcyjnie kaleka. A przecież genialna. Toteż szczególny szacunek w reżyserskiej robocie Mrówczyńskiego nad "Nie-Boską" budzi odepchnięcie w cień obydwu sfer niedomogów utworu. "Korekta stylu" poprzez sposób podawania tekstu, oraz "korekta konstrukcji" poprzez przydanie prologu i uzyskanie jedności obrazu scenicznego.
We wkładce do programu premiery Andrzej Górny ("Radości i smutki teatralnego dziesięciolecia") wspomina święte oburzenie części poznańskiej publiczności, kiedy to w końcu lat pięćdziesiątych Tadeusz Byrski i Piotr Potworowski sprezentowali obrazoburczą, według miasta, inscenizację "Wesela". "Miłośnicy poznańskiego teatru - pisze Górny - w obronie tradycji przed zbyt daleko posuniętym nowatorstwem i to na deskach tej właśnie sceny będącej symbolem wartości sprawdzonych i trwałych" ostro protestowali. Czas postąpił kroku. I Poznań już dziś nie ten, i nie ten polski teatr, i odmienne miary nowatorstwa i tradycji. A przecież również i w tym planie zagadnienia utrafił Mrówczyński w sedno. Bez ostentacyjnych ukłonów w stronę tradycji poszedł śladem tradycji właśnie acz w sposób współczesny - poprzez dzisiejszą wersję widzenia teatrem historii i współczesności trafił we wrażliwość i styl myślenia naszych lat.
I jakże okazuje się współcześnie brzmieć owa wysnuta z "Nie-Boskiej" romantyczna tragedia bohatera, który nie godzi się ni z jedną ni z drugą stroną zwaśnionej społeczności i w sposób rozumny, skłócony z rzeczywistością trwa ku samozagładzie. I nie ma w tym żadnych aktualizacji, żadnego naginania teatrem tekstu. Jest po prostu czytelna w każdej epoce projekcja tragizmu postawy myślącego indywidualisty.