Artykuły

Wszystko jest polityką, czyli Breivik a sprawa polska

Czy różnorodność pojmujemy jako prezentowanie w konkursie obok spektakli dobrych spektakli słabych, przeciętnych i złych? - po XXII Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu pyta Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

W Zabrzu zakończył się XII Ogólnopolski Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona". Zwyciężył wytrawny dramatopisarz, niezwykle przenikliwy obserwator kondycji "bohaterów naszych czasów", zmarły przed trzynastu laty Hanoch Levin. Dobrze choć, że za reżyserię uhonorowało nobliwe jury twórców żyjących.

Tegoroczna edycja "Rzeczywistości Przedstawionej" - z uwagi na "większą niż kiedykolwiek" dotację Ministerstwa Kultury, która musi cieszyć w czasach kryzysu, z którym walczy państwo nasze głównie za pomocą cięć w kulturze i oświacie - miała stać się festiwalem różnorodności. Jednak pośród kilkunastu prezentowanych spektakli, z uwagi na niezbyt chyba wnikliwą selekcję, zaledwie kilka kwalifikowało się do miana artystycznych wydarzeń.

"Trash Story" Marcina Libera według Magdy Fertacz z Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze stanowiło konsekwentne zmaganie z tematem postpamięci. W "III Furiach" (spektaklu, za który zdobył "Laur Konrada" na Festiwalu Interpretacje) Liber zestawia dwie narracje, prezentujące niejako dwie matryce tożsamościowe Polaków: inteligencką oraz plebejską. Tym razem reżyser idzie o krok dalej, ukazuje koegzystencję dwóch różnych, tragicznych opowieści. Niemcy i Polacy, zamieszkujący tę samą przestrzeń geograficzną, w zbiorowej świadomości sytuowani zwykle w prostej opozycji katów i ofiar, pozostają w istocie ślepi na uniwersalność tragedii jednostki.

Twórcy "Trash Story" dopominają się także o swego rodzaju autentyczną ciągłość pamięci miejsc, które nas kształtują, z których wyrastamy. Tu, na Śląsku, historia Grunberg/Zielonej Góry wybrzmiewa tym mocniej.

Legnicka "Orkiestra" Krzysztofa Kopki w reżyserii Jacka Głomba to kolejna opowieść zakorzeniona w konkretnej rzeczywistości, swoistym historycznym mikrokosmosie. Dzieje miedziowego zagłębia, z socjalistyczną (re)konstrukcją społeczeństwa w tle, jawią się jako założycielski mit przemysłowej i nowoczesnej Polski (Ludowej). I choć nie brak w spektaklu Głomba gorzkich refleksji nad losem tego mitu, karykaturalnego obrazu administracyjnej awangardy tamtego czasu, jednostkowe losy bohaterów, na zawsze z kombinatem miedziowym związane, wzbudzają jakąś melancholię. Czy ją właśnie miał na myśli dyrektor Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, gdy odbierając nagrodę za reżyserię "Orkiestry" przemycił swój kontrrewolucjonizm, mówiąc o teatrze robionym "po bożemu"?

Podobnie w przypadku "Korzeńca", barwnego kryminału osadzonego w realiach ponurego Zagłębia, który zainaugurował w Sosnowcu (wraz z inscenizacją "Między nami dobrze jest" Masłowskiej) artystyczną "nową erę". Spektakl, doceniony w Zabrzu za reżyserską i inscenizatorską wirtuozerię Remigiusza Brzyka, sukces swój zawdzięcza w dużej mierze dobrze pojętej lokalności. Kryminalna historia śmierci kafelkowego potentata, którą napisał Zbigniew Białas - niczym dzieje sklepu galanteryjnego pod marką Wokulski i Mincel - rozbudza wyobraźnię pamięcią miejsc i zdarzeń z prawdziwych dziejów Sosnowic. Widowiskowość umyka nieznośnemu kłamstwu pretensjonalnej konwencji. To przykład teatru, którego Zagłębie nie musi się wstydzić. Czy doczekamy podobnych historii w Zabrzu?

Obok wyraźnie zarysowanego, choć niejednolitego nurtu opowieści osadzonych w mikrokosmosach mniejszych lub większych zbiorowości, pojawiły się intymne portrety losów jednostek i rozpadu międzyludzkich związków.

O "Udręce Życia" Iwony Kempy według Levina uczciwie powiedzieć trzeba - samograj. Błyskotliwa i nieco gorzka przenikliwość obserwacji kondycji dojrzałych "bohaterów wszystkich czasów" w małżeńskiej sypialni przyprawiona została zdrową ilością sarkazmu, więc na myśl przywodzi najlepsze sceny z Allena, a także z Bergmana. Plus rzetelne aktorstwo. To - zauważy ktoś trzeźwo - i tak dużo, a w zestawieniu z większością festiwalowych propozycji - wystarczająco. Nie mogę jednak wyzbyć się wrażenia, że tym razem twórczość Izraelczyka nie wyzwoliła ostatecznie swego potencjału. Nie powiedziała nam Kempa swoim spektaklem o świecie, człowieku i samotności w obliczu dojmującego lęku przed skończonością bytu niczego ponad to, o czym słyszeliśmy już wielokrotnie. Zatem o współczesności mówi "Udręka życia" wszystko, jednocześnie nie mówiąc nic.

Podobnie jeśli idzie o Grand Prix. Publiczność wybrała monodram Agnieszki Przepiórskiej według Piotra Ratajczaka z Teatru Konsekwentnego w Warszawie. Opowieść młodej wdowy, której rozpacz zawłaszczyć starają się rozmaici obrońcy prawdy, bezpośrednio korespondowała z naszą rzeczywistość. To właściwie wszystko, co można o tej produkcji rzec.

Jeśli zaś idzie o współczesność i dramaturgię, wydarzeniem(!) festiwalu okazał się - zgodnie zresztą z mym oczekiwaniem - Michał Kmiecik. Jego spektakl z Teatru Dramatycznego "Kto zabił Alonę Iwanowną" nie jest zapewne arcydziełem, a krzykliwym, obrazoburczym i polifonicznym, jak nasza rzeczywistość, manifestem. Reżyser udowodnił tym przedstawieniem, że człowieka przyzwoitego dalece bardziej niż śmierć Iwanowny, zajmować winna śmierć Joli Brzeskiej. Tym samym Kmiecik przypomniał znaną od czasu Manna fundamentalną prawdę, że "wszystko jest polityką"! A ci, którzy próbują (w swej naiwności lub cynizmie) kształtować teatr oderwany od polityki lub nieustannie pytają, czy teatrowi wolno być politycznym, "sami sobie wystawiają świadectwo skretynienia".

Jak bardzo potrzebujemy tego rodzaju napomnień, udowodnił prowadzący rozmowę z twórcami redaktor oraz część publiczności, wierna poglądowi, że przewodnią rolą teatru wywiedzioną z inteligenckiego poczucia komfortu bywania w "świątyni sztuki" jest "uwznioślać". Redaktora zasmucił pesymizm świata stwarzanego przez Kmiecika. Zaś niepozbawione młodzieńczej śmiałości, choć i prowokacyjne, wezwanie do tego, by ruszyć tyłek i zastaną rzeczywistość zmienić, skwitowane zostało dowcipkiem o poczuciu narastającej frustracji i niewydolności systemu.

"Następuje na powrót przesunięcie w stronę teatru środka, którego twórcy bardzo pragną powrócić do swojego dawnego znaczenia, ale mają coraz mniej istotne rzeczy do powiedzenia" - mówił niedawno Krystian Lupa. Tę tęsknotę podzielamy w Zabrzu bezwstydnie. Jej brak u Kmiecika boleśnie nas zirytował. A może tak naprawdę chodziło o to że nie płakał po Jarockim?

Gdy kazano tłumaczyć się młodemu reżyserowi za Norwegię, która tak przecież wspaniała (w domyśle lewacko socjalna) a miała swojego Breivika, dotarło do mnie wreszcie, kto jest prawdziwym bohaterem tegorocznej edycji festiwalu. Zdarzyło mi się prowadzić tzw. spotkania z twórcami, pełen jestem autentycznego zrozumienia i empatii dla redaktora Mierzwiaka, bo pamiętam ile wysiłku i nerwów kosztowały mnie próby sprowokowania nie zawsze życzliwie nastawionych artystów do wynurzeń. Po kilku festiwalowych wieczorach zorientowałem się jednak (nie tylko z resztą ja), że dla współczesnej dramaturgii nie jest pytaniem najistotniejszym, czy aktor leżący przez dwie godziny w wannie zmarzł, a pani odgrywająca dwuipółgodzinny monodram zmęczyła się na scenie, czy może spociła, a jeśli tak to gdzie? Przysłuchując się stałemu rytmowi tych spotkań, pośród których od lat dominują te same postaci monopolizujące mikrofon dla wyartykułowania długich i monotonnych narracji, głównie laudacyjnych wobec wszystkiego co na scenie widzimy, o ile nie jest to nazbyt dekonstruujące, myślę sobie ostatecznie, że każdy ma takiego prowadzącego, na jakiego zasłużył.

Wielkim przegranym okazała się "Miłość w Konigshutte" Ingmara Villquista z Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Spektakl - choć artystycznie pozostawiający wiele do życzenia - bez wątpienia stał się wydarzeniem, wypełniając istotną lukę w świadomości zbiorowej oraz pamięci historycznej Polaków. Choć publiczność zabrzańska nagrodziła "Miłość" owacjami na stojąco, konserwatywne jury (trzech białych mężczyzn w średnik wieku) w swoim werdykcie spektakl pominęło. Czy z uwagi na wątpliwości artystyczne, czy może kwestie ideologiczne?

Po zakończeniu festiwalu nie sposób uniknąć pytania o selekcję propozycji do programu. Bowiem do konkursu zakwalifikowano w tym roku wiele spektakli, być może nawet za wiele. Zjawiska w rodzaju "Planety", "Kłamczuchy", czy "Po schodach" w moim odczuciu mogły się pojawić co najwyżej jako imprezy towarzyszące. Zaś zestawianie ich ze spektaklami z Teatru Modrzejewskiej, czy Teatru Dramatycznego stanowiło nieporozumienie. No chyba, że różnorodność pojmujemy jako prezentowanie w konkursie spektakli dobrych (bo arcydzieł, mam wrażenie, w tym roku zabrakło), ale też słabych, przeciętnych i złych.

I nie idzie mi o jakąś fetyszyzację instytucjonalnego teatru. Raczej rodzaj zdziwienia faktem, że w programie ogólnopolskiego festiwalu znajduje się miejsce dla produkcji Agencji Artystycznej C.D.N, Teatru a&a&a czy nawet Teatru im. Witkacego, natomiast próżno w nim szukać spektakli Teatru Polskiego w Bydgoszczy (najlepszej sceny w kraju), czy Teatru Polskiego we Wrocławiu. Czy kryterium ilościowe jest w istocie tym dla życia kulturalnego najwłaściwszym?

Oto dobrnęliśmy do finałowej ceremonii, na której jak zwykle nie zabrakło atrakcji pozaartystycznych. Najpierw okazało się, że dwa ważne spektakle ("Korzeniec" oraz inaugurujący festiwal "Posprzątane" z Teatru im. Jaracza) zostały wykluczone z konkursu. Jak poinformował, zgrabnie i taktownie dyrektor Makselon, "Jaracz" wypisał się z konkursu na "własne życzenie". Jakkolwiek dziwna to formuła, zapomniał dyrektor dodać, że miało to miejsce w wyniku, delikatnie rzecz ujmując, dyskusyjnej nieobecności części jury podczas pokazu. Spektakl z Teatru Zagłębia o Grand Prix (przyznawane przez publiczność w drodze głosowania) ubiegać się nie mógł, bo urna do Sosnowca (gdzie z przyczyn technicznych grano spektakl) nie pojechała. Tym razem zadziałała pokrętna logika troski o to, by publiczność w sosnowiecka nie zagłosowała przypadkiem zbyt licznie na "swój spektakl". Pan dyrektor zapomniał widocznie, że gdy w Zabrzu grano konkursowy spektakl Zabrzańskiego Teatru nikt urny przed widzami nie chował. Szczęśliwie, jak z właściwą sobie elegancją podkreślił dyrektor Makselon, Remigiusz Brzyk otrzymał nagrodę za reżyserię od jury, co miejmy nadzieję złagodziło absmak...

A później były już tylko charakterystyczne dla zabrzańskiego festiwalu długie i czułe podziękowania. Jako człek o wrażliwości lewicowej doceniam wielokrotne i ceremonialne wyrazy wdzięczności dla ekipy teatru, która w istocie wykonała wielką logistyczną pracę, niemniej rokroczne zapraszanie na scenę księgowej, oraz innych pracowników administracyjnych (po opuszczeniu jej przez artystów, jurorów oraz nagrodzonych artystów) w gęstniejącej atmosferze oczekiwania na finałowy spektakl (grany po ogłoszeniu wyników) budzi swego rodzaju konsternację. Zwłaszcza, że po spektaklu ma miejsce bankiet, na którym, w nieco bardziej kameralnej atmosferze następują podziękowania, toasty.

Miejmy nadzieję, że przyszłoroczna dotacja, oby jeszcze większa, zostanie przez organizatorów spożytkowana według kryterium jakościowego i będziemy w Zabrzu oglądać najlepszą dramaturgię współczesną, a więc taką, która wobec współczesności nie pozostaje ślepa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji