Artykuły

Ludzie za mgłą

Nie, nie będzie tu mowy o głośnym w swoim czasie filmie Marcela Carne; jego tytuł przyszedł mi jedynie na myśl podczas oglądania premierowego spektaklu nowej inscenizacji "Don Giovanniego" Mozarta w warszawskim Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Chodziło właśnie o charakter tego, co się oglądało na scenie; poza tym bowiem - film Carnego był jednym z wielkich arcydzieł europejskiego kina, podczas gdy nasze przedstawienie...

Nieodżałowany Aleksander Bardini - nie tylko świetny reżyser dramatu, ale także człowiek wysoce muzykalny i przy tym wybitny znawca problemów teatru operowego - zwykł był mawiać, iż powierzanie niezbyt w tych właśnie sprawach doświadczonym, zwłaszcza zaś młodym reżyserom wystawiania najświetniejszych oper Mozarta równa się dawaniu dzieciom do zabawy odbezpieczonego granatu i zazwyczaj kończy się katastrofą.

Trudności stawiane przez te arcydzieła i związane z nimi ryzyko kusi jednak, jak widać, wielu - a dotyczy to zwłaszcza Don Giovanniego, który, przyznać trzeba, ma u nas wyjątkowo dawne i piękne tradycje, jako że oglądano go w Warszawie w dwa lata zaledwie po praskiej prapremierze, a pokazaną tu drugą z kolei inscenizację reżyserował sam Wojciech Bogusławski. Warto też wspomnieć, iż muzyka z tej opery, według wskazań autora, rozbrzmiewać ma nawet na balu u Senatora w Mickiewiczowskich "Dziadach" (co również świadczy wymownie o jej popularności); ostatnia zaś inscenizacja w Teatrze Wielkim jest już dwudziestą z kolei na warszawskich scenach, a obecny szef Teatru Jacek Kaspszyk trzeci raz zmierzył się tu jako dyrygent z Mozartowskim arcydziełem.

Na konferencji przed premierą powiedział Kaspszyk, iż "Don Giovanni" wytrzymuje każde ujęcie i każde spojrzenie realizatorów. Istotnie - pytanie tylko, czy musi i czy powinno wytrzymywać wszelkie eksperymentatorskie zabiegi, zwłaszcza te odbiegające bardzo daleko od jego stylu i charakteru... Prawdą jednak jest, że oglądaliśmy już różne i niekiedy bardzo dziwne realizacje tej opery, w tym również taką (sławnego Petera Sellarsa), która akcję lokowała w nowojorskich slumsach, bądź też pół-sceniczne wykonanie, gdzie za całą scenerię wystarczała trochę tylko zabudowana estrada wielkiej sali koncertowej, tytułowy bohater żywo przypominał Schwarzeneggera, a Donna Elwira wystylizowana była na całkiem współczesnego, płomiennorudego wampa. Dziwne to było, ale w każdym przypadku muzyka Mozarta była elementem najistotniejszym (a jej wykonanie nierzadko mistrzowskie), główni soliści tworzyli postacie krwiste i pełne życia, o wyraziście zróżnicowanych charakterach, ich działania zaś i wzajemne powiązania były w każdym przypadku jasne i czytelne. To ostatnie zwłaszcza jest, a przynajmniej powinno być warunkiem sine qua non, gdyż wspomniany już Aleksander Bardini nie bez racji zwracał uwagę na fakt iż muzyka Mozarta świadczy o niebywale wnikliwym znawstwie psychiki ludzkiej, zwłaszcza kobiecej, zaś finezyjnie zróżnicowane przezeń muzyką charaktery trzech ofiar uwodzicielskiej sztuki bohatera mogłyby stać się tematem obszernej psychologicznej dysertacji.

Tymczasem zaś w warszawskim przedstawieniu trudno mówić o zróżnicowaniu charakterów, skoro bohaterowie opery snują się po ogromnej scenie bez wyraźnego celu niczym we mgle (stąd właśnie tytuł tych refleksji), a wspaniałe skądinąd kostiumy, zaprojektowane przez Arkadiusza Weremczuka, z pewnymi aluzjami do hiszpańskiego dworskiego stroju dla przedstawicieli arystokracji, a nawiązujące do stylu commedia dell'arte dla osób z gminu, skutecznie przykuwają uwagę widza i przytłaczają noszące je postacie, pozbawiając je indywidualnych rysów. W rezultacie zamiast wyrazistego dramatu o komediowych chwilami - jak to się i u Szekspira zdarza - rysach (stąd i autorskie określenie dzieła "dramma giocoso") otrzymaliśmy swoistą, może nawet w jakiś sposób fascynującą rewię mody - tym bardziej, że trzy kobiece postacie w przepięknych strojach mogliśmy podziwiać na scenie już w trakcie uwertury.

Reżyser Mariusz Treliński podczas wspomnianej konferencji prasowej deklarował zamiar nowego spojrzenia na stary mit o słynnym uwodzicielu i ukazania bohatera odważnie mierzącego się ze złowrogim przeznaczeniem oraz dążącego ciągle "w stronę Komandora", czyli - ku śmierci. Na scenie Teatru Wielkiego zamysł ten jednak nie zarysował się dość wyraźnie; można było tylko zauważyć, iż reżyser powtórzył tu w pewnym sensie swój zabieg z Oniegina, każąc bohaterowi - tam już staremu, tutaj nawet wstającemu z grobu za sprawą uwiedzionych niegdyś kobiet - raz jeszcze przeżywać dawne miłosne przygody i dramaty. Nie daje wszakże to przedstawienie odpowiedzi na pytanie, kim właściwie jest Don Giovanni, a kim dla przykładu, Leporello? Czy osobliwym alter ego, czy też może sumieniem rozpustnego bohatera?

Charaktery postaci zostały tu, jak się już rzekło, w dziwny sposób odbarwione. Także i genialna muzyka Mozarta, chwilami dramatyczna i posępna, przez większą jednak część dzieła iskrząca się wdziękiem i radością życia, znalazła się jakby w tle owej rewii mody. Nawet arie głównych bohaterów nie wywarły spodziewanego wrażenia, jakkolwiek przyznać trzeba, że odnoszący ostatnio sukcesy na wielu europejskich i amerykańskich scenach młody baryton Mariusz Kwiecień śpiewał tytułową partię w niejednym momencie bardzo pięknie (chociaż recytatywy często przelatywał bez wyraźniejszej ekspresji). Także Katarzyna Trylnik bardzo ładnie śpiewała Zerlinę, a Iwona Hossa jako Donna Anna mogła popisać się pełnymi blasku wysokimi dźwiękami (gorzej było z niskim rejestrem - ale też partia ta pomyślana jest na głos bardziej dramatyczny, czego przykładem choćby aria "Or sai, chi l'onore"), Piotr Nowacki był dobrym Masettem, a szczególną radość sprawić mógł słuchaczom wspaniały bas Romualda Tesarowicza jako Komandora - szkoda tylko, że do zaśpiewania miał tak niewiele. Adam Zdunikowski jako Don Ottavio utrzymał się w granicach "dobrego śpiewania". Ceniony skądinąd młody bas Jacek Janiszewski wypadł niestety raczej blado w partii Leporella; trudno też dojść, czemu do partii Elwiry sprowadzono aż z zagranicy sopranistkę śpiewającą nieładnym głosem, a do tego nieczysto.

Jacek Kaspszyk z orkiestrą Teatru Wielkiego czujnie i na ogół dyskretnie towarzyszył solistom. Wiele jednak epizodów prowadził nazbyt solennie, skąd zamiast wdzięku i elegancji rodziło się wrażenie rozwlekłości.

"Don Giovanni" to "dramma giocoso". Tym razem dramatu trudno się było dopatrzyć, a w miejsce komedii pojawiały się mało tu stosowne elementy burleski, jeśli nie farsy.

Niektóre gazety donosiły z entuzjazmem, iż to dzięki Trelińskiemu i scenografowi Borisowi Kudliczce warszawska Opera "zyskała dziesiątki nowych bywalców". Ciekawe, czy po premierze "Don Giovanniego" zechce ktoś jeszcze powtórzyć taką opinię... Ale - przedstawienie to powstało ponoć w koprodukcji z Operą w Los Angeles; może tam znajdą się rzesze nowych entuzjastów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji