Artykuły

Sztuka i adaptacja

Bardzo mi się podobało przedstawienie "Medei" w Teatrze Dramatycznym.

Przez cały czas wydawało mi się, że chodzi o znajo­mych, którzy się rozwodzą. W domach niektórych moich zna­jomych rozgrywają się awantury zupełnie identyczne, tylko bez tych ceregieli antycznych. Adaptacja Dy­gata, która w "Królu Edypie" była zarówno niekonsekwentna jak na­tarczywa, w "Medei" była niedo­strzegalna prawie, to znaczy można było nie myśleć o tym, że się słu­cha tekstu adaptowanego. Oczywiście, gdyby tak nagle palnąć ze sceny, w środku przedstawienia fragment młodopolskiego przekładu Butrymowicza - mielibyśmy się z pyszna.

W gruncie rzeczy każdy przekład jest adaptacją. Pamiętam, jak w li­ceum jeszcze zaśmiewaliśmy się z barokowych przekładów Horacego dokonanych przez krakowianina Jacka Przybylskiego z początkiem XIX wieku. Z Horacego zrobił księ­dza Bakę, co się musiało współcze­snym chyba podobać. "Antygonę" czytałem po raz pierwszy w prze­kładzie Kazimierza Morawskiego, a że pełen byłem wówczas pokory wo­bec wartości kulturalnych, usiłowałem sobie wmówić, że piękny jest ten wiersz:

Siła jest dziwów, lecz nad

wszystkie sięga dziwy człowieka potęga.

Bo on prze śmiało poza sine

morza, gdzie toń się wzdyma i kłębi,

I z roku na rok swym lemieszem

porze matkę ziemicę do głębi.

Nawet uczyłem się go na pa­mięć, aby przełamać w sobie upór, który uważałem za objaw barba­rzyństwa. Gdyby mi kto wtedy ofia­rował przekład Stanisława Dygata, odrzuciłbym go ze wstrętem. Uwa­żałem, że to ja powinienem adap­tować się do kultury, a nie kul­tura do mnie. W literaturze zadzi­wiało mnie to, co dawne, niezrozu­miałe, trudne. Literatura była dla mnie językiem magicznym. Z przed­stawienia "Medei" uszczęśliwiłby mnie tylko jednoosobowy chór Sie­miona, który przemawiał po grecku.

Można nawet zaryzykować twier­dzenie, że cały rozwój literatury po­lega na adaptacji, która im śmiel­sza, im bezczelniejsza nawet, tym bardziej twórcza. Tak zwana tra­gedia humanistyczna, polegająca na naśladowaniu form tragedii antycz­nej, jest dzisiaj martwa, teatr pseudoklasyczny, który był właśnie wol­ną adaptacją wątków starożytnych oraz pewnych form mitycznych, jest literaturą żywą, bo - jak powiada­ją sarmaccy poloniści - samoswoją. Romantycy posunęli się jeszcze da­lej, bo robili świadomie naśladowa­nia, które posługiwały się tytułem oryginalnego utworu i nazwiskiem autora, choć z pierwotnym tekstem nic wspólnego nie miały. Tak po­wstawały nawet arcydzieła, jak na przykład "Książę niezłomny". Do tej tradycji nawiązał Wyspiański, pisząc przeróbkę "Cyda".

Rzecz w tym, czego się szuka w sztuce dawnej i co własnego jej się narzuca. Racine szukał w antyku tragiczności, którą rozumiał na swój sposób - chrześcijański, jansenistyczny. Corneille narzucał swym rzym­skim bohaterom szlachecki kodeks moralny Francji barokowej. Roman­tycy we wszystkich epokach szukali wielkich dreszczów walki, miłości, przygody. Czego my szukamy adap­tując wszystko, co się da adapto­wać, przerabiając stare powieści na sztuki, stare sztuki na filmy, tragedie na wodewile, komedie na burleski?

Bardzo miło zobaczyć w antycznej Medei znajomą panią Kowalską, którą właśnie opuścił mąż i która zaprzysięga krwawą zemstę. Wtedy nareszcie wiadomo, o co naprawdę chodzi Medei, a jednocześnie wiadomo, o co chodzi pani Ko­walskiej, kiedy lamentuje: jej la­ment jest odwieczny. Medea staje się bliska, pani Kowalska patetycz­na, wielka sztuka się familiaryzuje, czyli - jak to mówią - uwspółcze­śnia. Wszystkim nam jest przyjem­nie.

Tylko - czy naprawdę o to w sztuce chodzi? Czy jest ona tak bar­dzo liberalna? Czy tak łatwo po­zwoli się wymknąć spod tyranii form?

Widziałem kiedyś francuską krót­kometrażówkę o obsesji Giocondy. Pokazano tam wszystkie jej setne i tysięczne wcielenia, które stworzyła reklama i dowcip. Gioconda reklamuje mydło do prania, Gioconda pokazuje się z wąsami, w kostiumie kąpielowym, z tułowiem krowy, ze skrzydłami anioła, w kepi policjanta, z długim papierosem jako dziwka. Bardzo to było śmiesz­ne. Publiczność tupała z zachwytu. Wszyscy naraz polubili Giocondę za to, czym może być, gdyż taka, jaka jest na zielonkawym płótnie w wielkiej Galerii Louvru, wszyst­kich serdecznie znudziła.

Tylko ona sama, Gioconda, uśmie­chała się niezmiennie i tajemniczo spod wąsa, spod daszka kepi, z neo­nu, z wystawy perfumerii, apteki z butelki likieru. I uśmiecha się nadal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji