Artykuły

Dopłata do powrotu

Rzesz będzie nie o kolejnym wzroście cen biletów kolejowych czy autobusowych, lecz o rachunku życiowych kosztów artysty-emigranta; do rachunku tego rzeczywistość dopisuje nieoczekiwanie coraz to nowe pozycje. Kultura polska przeżywa gwałtowne przewartościowania: coś, co chwilę temu budziło zaciekawienie i emocje, teraz spotyka się z ostentacyjną obojętnością. Dezaktualizują się na potęgę nie tylko poszczególne tematy, lecz całe obszary problemowe, nie tylko poszczególne chwyty artystyczne, lecz całe systemy komunikowania się twórców i odbiorców. Z procesami tymi niełatwo pogodzić się artystom obserwującym wypadki z dnia na dzień i na miejscu; cóż dopiero myśleć o tych, którzy widzą Polskę z emigracyjnego oddalenia. Którzy stąd kiedyś wyjechali, bądź tu nie wrócili, bo możliwości wypowiedzi były ograniczone; dziś, kiedy nie ma już cenzurowych barier spotkania z nowym murem - murem niezrozumienia czy obojętności muszą być dla nich kosztownym psychicznie dramatem.

Co więcej, przyczyny owej obojętności czy niezrozumienia bywają często trudne do zracjonalizowania. Co Stanisław Bieniasz ma myśleć o katowickim niepowodzeniu swojej "Biografii kontrolowanej"? Ten prozaik i dramatopisarz, emigrant z konieczności (stan wojenny przytrzasnął go w Niemczech), doświadczony w bojach z cenzurą (telewizyjny "Stary portfel" w jakimś momencie był nawet - nieskutecznie, chwała Bogu - skazany na kasację), doskonale zapewne zdawał sobie sprawę z wad swojej sztuki. Jednego wszakże mógł być pewien: że wsadzi kij w mrowisko, że dopiecze i wywoła poruszenie. A tymczasem?

ŚLĄZAK ZE ŚLĄZAKIEM

Wiktor Grzesiok, bohater "Biografii" urodził się w 1922 roku. Rok po plebiscycie i III Powstaniu, które ostatecznie ustaliło przebieg granicy polsko-niemieckiej przez Śląsk. Z domu wyniósł znajomość obydwu języków. Ojciec był górnikiem, on doszedł do sztygara. Gdy wybuchła druga wojna, sprzeciwił się planom zatopienia kopalni - w imię patriotyzmu górniczego, nie sympatii do najeźdźców. Za namową dyrektora został członkiem NSDAP; jedną z motywacji była możliwość pomocy polskim kolegom. Nawiązał kontakt z oddziałem AK. Ale przedtem nie umiał pomóc gonionemu żydowskiemu znajomemu. Gdy wkraczali Rosjanie, żona ukryła go w beczce z kapustą. Zapytali, gdzie mąż, a gdy powiedziała, że na wojnie, wzięli ją na górę i... Nigdy później nie było rozmów na ten temat. Zaczął odbudowywać kopalnię. NSDAP-owskiej przeszłości nie dało się ukryć; tym łatwiej nakłoniono go, by wstąpił do PPR. Wyjeżdżali sąsiedzi, wyjechał brat. Inni przyjeżdżali: repatrianci nie mający pojęcia o specyfice tych ziem. Jednego z przybyszów zadenuncjował na UB: przypadkiem, z bezmyślności. I tak toczyła się ta fikcyjna biografia spleciona z prawdziwą historią - aż do stanu wojennego. Znów wtedy do niego przyszli, szukać jakiegoś solidarnościowego uciekiniera.

Wtedy wyjechał. Ta biografia opowiadana jest z perspektywy niemieckiego domu starców, zawiera bezsilne bunty wobec rządów siostry przełożonej, wizyty w śląskiej izbie pamięci (która już mało kogo obchodzi), oraz dialogi nad kuflem piwa o Niemcach, Turkach i innych narodach. Grzesiok nie podlega jednoznacznym kwalifikacjom: nie był dobrym Polakiem, złym Niemcem, dobrym Niemcem, złym Polakiem. Chciał być wolny od takich wyborów, ale w imię owej chęci szedł na tak głębokie kompromisy - i to w obie strony - że mówienie o niezależności byłoby grubo nie na miejscu. Sztuka kreśli portret oportunisty, dla którego górnośląski patriotyzm po części był życiowym credo, a po części stanowił alibi rozmaitych niepięknych postępków, takie alibi w które przede wszystkim wierzy się samemu.

Teatr Śląski nie przysłużył się dobrze "Biografii". Inscenizacja Jerzego Skalskiego tuszowała to, co najlepsze - zadziorność, ostre starcia racji, uwypukliła natomiast w realistycznym, "życiowym" toku główne słabości: papierowość postaci, uproszczenia psychologiczne. Spektaklowi nie sposób odmówić kultury teatralnej, zabrakło mu jednak jakiegokolwiek żaru, emocji, napięć. Bernard Krawczyk ze swego Grzesioka zrobił też już nazbyt ciepłe kluski. Niemniej przy niewątpliwych niedostatkach scenicznych, za które i teatr, i autor winni są pospołu, sama sprawa śląska, tak nabrzmiała latami i niecenzuralna powinna, zdawało się, przebić do widowni, wywołać poruszenie, dyskusję - choćby lokalną. Nic takiego się nie stało. Miejscowe recenzje zajęły się artystycznymi wadami, wytknęły też publicystyczne ciągotki - jako wadę! Publiczność pozostała letnia, obojętna, jak najdalsza od angażowania się w dylematy dla Wiktora Grzesioka i Stanisława Bieniasza najważniejsze.

PANOPTICUM

W Katowicach ugrzeczniano zadziorności i drastyczności, w Krakowie próbowano zaś udrastycznić inne emigracyjne dzieło literackie. Teatr im. Słowackiego wziął na warsztat "Obóz wszystkich świętych" Tadeusza Nowakowskiego, jedną pewnie z najbardziej przejmujących powieści powojennej literatury. Akcja toczy się w obozie dipisów w angielskiej strefie okupacyjnej Niemiec, w polskim kociołku, w świecie zamkniętym, beznadziejnym i degenerującym się aż po obłęd. W retrospekcjach wraca życie przedwojennej Bydgoszczy, mało różowe, nie pozbawione powszednich tragedii, o ileż jednak normalniejsze. Adaptatorzy Mikołaj Grabowski i Iwona Bielska zrezygnowali z przedwojennego wątku, ograniczyli swe widowisko do rzeczywistości obozowej.

Powstał spektakl przerysowany, groteskowy, w którym postacie zostały maksymalnie skarlone, obrzydzone, odebrano też im szansę obrony, choćby obrony intencji. Reżyser karykaturalnie zwielokrotnił ułomności, chamstwo uczynił agresywnym i nieskrywanym, lizusostwu nadał wymiary gogolowskie, głupotę wypisał postaciom niemal na czole, patriotyczną demagogię utrzymał w tonacji kabaretowej parodii. Ubabrał wszystkich przedstawiając świat obozu jako ludzką menażerię bez wnikania w przyczyny takiej ludzkiej degrengolady. Wątek miłosny - akurat arcyważny dla głównego bohatera, bo ilustrujący próbę wyrwania się z obozowego piekiełka, próbę, nie bez przyczyn, nieudaną - wątek ten został naszkicowany na marginesie przedstawienia niekonsekwentnie i niedbale, tak bardzo nie pasował do obrazka. Natomiast epizodzik z pijaństwem na imieninach rozrósł się do rozmiarów alkoholowej opery. Grabowski sądził zapewne, że widz ujrzawszy nurzających się w błotku, budzących pogardę i zażenowanie rodaków, odczuje w gardle palący wstyd. Nieprawda: nic nie warci, zredukowani do zera i nawet nie walczący o resztki człowieczeństwa bohaterowie sceniczni mogą obudzić nie żaden wstyd, lecz co najwyżej niechęć, obojętność i nudę śmiertelną.

W tym przykrym przedsięwzięciu jedno było smutne szczególnie: twarz siedzącego w pierwszym rzędzie Tadeusza Nowakowskiego. Pisarza już obecnego w księgarniach, cenionego, ale rozumiejącego przecież znaczenie, jakie dla jego przez tyle lat reglamentowanej popularności mógłby mieć sukces krakowskiego spektaklu.

"Obóz wszystkich świętych" to powieść w gruncie rzeczy tradycyjna; groteska mocno napina tradycyjny tok narracji, ale go nie narusza. Powieść mówi o ludziach wyrosłych w pewnej kulturze dnia codziennego, z jakim takim wychowaniem, zamkniętych w obozie jak w słoiku, kiszących się w sosie własnym. Stopniowo wyłazi z nich to, co najgorsze: chamstwo, kołtuneria narodowa, demagogia, kombinatorstwo, tchórzostwo, głupota do drugiej, trzeciej, dziesiątej potęgi. Ale wyłazi w miarę pękania kolejnych barier - konwenansu, przyzwoitości, zwykłego wstydu, rozmaitych "nie uchodzi". Dla autora owo pękanie barier jest podstawowym chwytem narracyjnym: tak właśnie przedstawia narastający obłęd. I oto, trzydzieści pięć lat po napisania książki, w jej inscenizacji nie ma żadnych barier, wszyscy są niezmiennie, jaskrawie, od początku do końca chamscy, obłąkani i plugawi. Tak czyta Nowakowskiego AD 1991 nie reżyser-efekciarz, lecz Mikołaj Grabowski, artysta, który zdążył już udowodnić, iż subtelności literackie oto są mu obce. Czyżby rzeczywiście uważał, że jedynie pociągnięcie cienkiej kreski powieści grubym konturem karykatury wywoła zainteresowanie publiczności?

Jeśli tak, to niechęć premierowej widowni świadczyłaby, że jednak się pomylił. Może aż takim panopticum jeszcze nie jesteśmy.

WESELA NIE BYŁO

Najefektowniejsze są kukły Lecha Szutkowskiego: mają co najmniej po pięć metrów wysokości i jeżdżą na kółkach. Ogromne ręce zamocowane na długich kijach same składają się do oklasków. Rozpoznajemy znajome wizerunki: wąsik, łysina, jeżyk; później dojdzie jeszcze kukła czwarta - w ciemnych okularach. Co prawda "Miazga" powstawała w czasach, gdy Wojciech Jaruzelski miał przed sobą spory kawał drogi na szczyty władzy, ale o to mniejsza: Kazimierz Braun najwyraźniej zamierzył tu syntezę całej epoki realnego socjalizmu. Niestety synteza ta sprowadziła się do owych czterech pierwszosekretarskich posągów na kółkach, tudzież do uogólnionych imion postaci. Dygnitarz, Poeta, Panna Młoda, Pisarz - spis osób w programie Teatru Polskiego do złudzenia przypomina arcydzieło sprzed dziewięćdziesięciu lat, również toczące się na weselu i również będące w zamyśle syntezą świadomości swojego czasu i inteligenckich dylematów.

Tyle, że u Wyspiańskiego pod uogólniającymi imionami kryły się rzeczywiste rozterki, bóle, szarpaniny mistrzowsko naszkicowanych osób. Tu są tylko funkcje. Już w powieści Jerzego Andrzejewskiego najsmakowitsze kąski trafiały się w partiach afabularnych: w diariuszu, w rewelacyjnych rodowodach; natomiast historyjka niedoszłego wesela od początku grzeszyła schematycznością, banałem. Braun pogłębił to wrażenie. Czyniąc owo wesele - z konieczności - osią dramaturgiczną przedstawienia, nie potrafił w sztampowe figurynki wlać osobowości, życia. Wziąwszy najlepsze siły aktorskie wrocławskiego teatru nie dał im żadnego materiału do grania. Jedna Danuta Balicka próbowała naszkicować jakiś portrecik lizusowsko-jadowitej dyrektorki teatru, inni machnęli ręką w bezradności. Między statutami partyjnych przywódców a parą tępych milicjantów prosto z ludowego dowcipu zieje w tym precyzyjnie i konsekwentnie skomponowanym spektaklu pustka nie pozostająca w żadnym związku z tłumem kręcących się po scenie osób.

Synteza skończyła się klapą. Czy jednak była szansa na sukces. Przecież Brauna właśnie za chęć inscenizowania "Miazgi" wyrzucono z teatru siedem lat termu. Reżyser mógł poszczególne rozwiązania, sceniczne dostosować do nowej, bezcenzuralnej sytuacji, ale podstawowego myślenia o powieści zmienić chyba nie był w stanie. I oto przyjechał do dość mocno przeobrażonego kraju przywożąc spektakl z innej epoki jako syntezę wspólnych doświadczeń.

Trzy relacjonowane tu przypadki z trudem zresztą dają się ściągnąć na jedną płaszczyznę; zbyt wiele je dzieli. Reportażysta i pisarz chory na Śląsk spotkał się z obojętnością najważniejszej potencjalnie publiczności, wielki pisarz rozminął się diametralnie z młodszym o dwa pokolenia świetnym reżyserem, znany inscenizator trafił wypieszczonym w myśli spektaklem jak kulą w płot. Rwą się nici porozumienia między teatrem i widownią, a także między samymi twórcami. Całkiem możliwe, że gdyby Nowakowski, Bieniasz czy Braun z Polski nie wyjeżdżali, spotkaliby się z identycznym murem, jak ten, który ich przywitał. Ale nie jest to żadne pocieszenie dla ludzi, którzy wreszcie mogli wykupić należny im od tak dawna bilet powrotny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji