Recenzje teatralne
Po prymitywnie skleconych "Rosjanach", po naiwnej apoteozie powstania czeskiego "Pod kasztanami Pragi", (której nawet sami Czesi grać nie chcieli) - dał Simonow nareszcie sztukę całkowicie dramatyczną, sceniczną i krwistą; dialog w niej wartki, zmotoryzowany, pełen ostrych spięć. Sztukę przy tym nie agitatorską. Zagadnienie rosyjskie nie jest tutaj istotą utworu (co jednakże nie upoważnia do zmiany jego tytułu!); mogłoby to być w innej konstelacji politycznej zagadnienie polskie albo zagadniecie niemieckie. Dzieje Harry Smitha który ośmielił się być nie takiego zdania jakiego mu być kazano, to jest rdzeń sztuki Simonowa.
Ale widocznie reżyser nie chciał uwierzyć, że autor sowiecki potrafi napisać sztukę nie agitatorską. I zrobił wszystko, co mógł, by się nią stała. Pogrubił ją - to tak jak gdyby ktoś sonatę skrzypcową zagrał na bębnach. Przyprawił sensacyjnie, popstrzył "gierkami". Kazał (względnie pozwolił) Kurnakowiczowi wyrwać z butonierki czerwony goździk, rzucić go z pasją na podłogę, a włożyć do butonierki biały... Kazał (względnie pozwolił) Białoszczyńskiemu zakończenie sztuki wykrzyczeć na widownię, wiecowo, demagogicznie. I tak dalej.
Najzabawniejszy paradoks krakowskiego ,,Smitha": - widz odnosił wrażenie, że sztuka dzieje się wprawdzie w Ameryce, ale wśród Polonii amerykańskiej. Castori (Jessie) wyglądała, jak gdyby przyjechała do Nowego Yorku wprost z dworku polskiego. Kurnakowicz (Mac Pherson) mówił zapamiętale z akcentem kresowym. Solarski (Tom) był "soul comme un Polonais", Białoszczyński (Smith) marzył jak Słowianin, romantyczny, anielski, - tymczasem Harry Smith jest trochę łobuzem i naciągaczem. Polski, arcypolski także Kondrat (Robert); zresztą tak potrafił rozgrzać widownię, że transmisja radiowa śmierci Roberta, rozgrywająca się w samolocie trzynaście tysięcy metrów nad Nowym Yorkiem, była najmocniejszą sceną widowiska.
Scenograf Stopka spisał się bardzo dobrze, bo się nie popisywał; biuro Mac Phersona i bar dyskretnie harmonizowały z Simonowem, a mieszkanie Harry Smitha przypominało trochę willę w Juracie, co znów dyskretnie harmonizowało z tą całą słowiańszczyzną krakowskiego "Harry Smitha".