Jestem aktorką czasu trudnego (cz. II) - z prywatnych zapisków
W poprzednim numerze opublikowaliśmy początkową część sięgających lat trzydziestych oraz okresu II wojny światowej wspomnień Haliny Kossobudzkiej, znanej aktorki teatralnej, filmowej i telewizyjnej. Dzisiaj drukujemy dokończenie tych zapisków, w których przedstawione zostały dzieje powojenne zawodowej kariery Aktorki oraz jej męża, wybitnego artysty scen polskich, Jacka Woszczerowicza.
Z płóciennym workiem na ramieniu, z rzeczami, które miałam na sobie wróciłam po dwóch tygodniach jazdy do rodzinnego domu. Matka powitała mnie płaczem. Tak rozpoczął się drugi etap wojny. Grodno znalazło się w dystrykcie Rzeszy niemieckiej, zwanym "Prusy Wschodnie". Z nakazu Arbeitsamtu przyszło mi przepracować aż trzy lata w kawiarni (między innymi jako kelnerka), potem w zarządzie majątków ziemskich i na końcu w kuchni szpitalnej. W połowie lipca 1944 roku spadły na Grodno pierwsze bomby. Niemcy uciekali w popłochu, nie stawiając oporu. Weszły wojska radzieckie. W Białymstoku natychmiast zaczęto organizować teatr polski, już w końcu lipca znalazłem się w jego zespole. Była nas mała garstka, ale niebawem przybyli Marian Meller (który objął dyrekcję), a wraz z nim Lidia I Zamkow, Jan Świderski, Józef Kondrat, Halina Czengery, Czesław Wołłejko i inni. Uzyskaliśmy status Teatru Wojewódzkiego. W ciągu trzech miesięcy zdołaliśmy zagrać dwie premiery: "Uciekła mi przepióreczka" Żeromskiego i "Lekkomyślną siostrę" Perzyńskiego. Wystąpiłam w roli Smugoniowej i Marii. Niespodziewanie do dyr. Mellera nadeszła depesza z propozycją, by część naszego zespołu przeszła do Teatru I Armii Wojska Polskiego, który zjechał właśnie, tuż za frontem do Lublina. Zamierzano wystawić "Wesele" Wyspiańskiego a brakowało aktorów. Już na początku listopada w bardzo zimną i złą pogodę wystartowaliśmy przydzielonym i uzbrojonym "kukuruźniakiem" do Lublina. Wszyscy lecieli spokojnie. Ciężko chorowałam ja i foksterier, pies Lidii Zamkow. U kresu podróży, przed gmachem Domu Żołnierza powitał nas... Jacek Woszczerowicz. Była też Ryszarda Hanin i Halina Billing. Uściskano nas serdecznie, przyjęto kolacją i rozprowadzono na kwatery prywatne. Dla mnie zabrakło miejsca. Zapomniano umieścić mnie na liście. Słynna i niezapomniana
w filmie polskim postać, por. Henryk Szlachet, źle mówiący po polsku, intendent pokazał mi w kancelarii potężne biurko i rzekł: "Dzisiaj prześpi się pani na tej biurce, dam pani kożuch z Wernyhora. Jutro coś się załatwi". Uciekłam z Domu Żołnierza i poszłam dzielnie szukać pokoju w mieście. Długo chodziłam, wstydziłam się jednak nachodzić nieznajomych ludzi. Wybiła godzina milicyjna. Wylądowałam na klatce jakiegoś domu na Starówce i zasnęłam na schodach. Obudził mnie w nocy, jak się okazało, wracający z pracy robotnik. Zabrał do swego domu, posłali mi tam łóżko, ugościli rano śniadaniem, po czym poszłam do teatru na próbę. Do dziś miło wspominam tych życzliwych ludzi, którzy na noc przygarnęli "ofiarę własnej nieśmiałości". W teatrze trwały intensywne całodzienne próby. Woszczerowicz pełnił podwójną rolę reżysera i pedagoga. W zespole byli już świetni aktorzy, ale większość kolegów jeszcze bardzo młodych, niedoświadczonych, część nawet amatorów. A w "Weselu" role trudne! 29 listopada odbyła się premiera pierwszego znaczącego spektaklu na nowej teatralnej mapie Polski. Grałam Rachelę w sukni pochodzącej z darowanych teatrowi zasobów garderoby zamku w Łańcucie. "Wytresowana" przez reżysera, żeby nie zepsuć ważnych scen dialogowych z Poetą, którego grał wspaniale Jan Kreczmar. On też wyreżyserował potem drugą premierę - "Dożywocie" Fredry, z Woszczerowiczem w roli Łatki. Recenzje były dobre. Tylko jeden recenzent - pewnie używający i pseudonimu - Półjanowski, napisał: "to co zrobiono z amatorami - Kossobudzką i innymi w tym spektaklu świadczy jak najlepiej... o reżyserze".
I znowu w tym zespole wojskowym - zespole czasu wojny - nawiązała się nić wspólnoty aktorskiej, lojalności, życzliwości, autentycznej zespołowej pracy, mądrej opieki nad młodymi. Znów odżyła więź między gorącą widownią i nami - działającymi na scenie. Wszyscy po przymusowej długiej przerwie spragnieni byliśmy sztuki teatru. Był on społeczeństwu potrzebny! Trwała wojna. Na tyłach frontu przeżywaliśmy niegroźne przygody. Co wieczór po spektaklu otrzymywaliśmy od naszego dyrektora, majora Władysława Krasnowieckiego, obowiązujące na tę noc - hasło i odzew. Bez tego nie można było przebywać na ulicy. Kiedyś Woszczerowicz odprowadzał mnie po spektaklu do domu i natknęliśmy się na patrol. "Hasło! - powiedział dowódca. A mój przyszły mąż, zamiast podać to hasło, poprosił natychmiast oficera o pokazanie dokumentów. W rezultacie przesiedzieliśmy razem "do wyjaśnienia sprawy"... aż do rana w piwnicy radzieckiej komendy wojskowej. Gdy o godzinie 4 dowiedziano się tam z przypadkowej rozmowy, że pracujemy w teatrze, czym prędzej odprowadzono nas do naszych kwater. Od tego czasu odechciało się panu Jackowi zadawania patrolom zaskakujących pytań.
W styczniu wyjechaliśmy z Lublina w 30-stopniowym mrozie ciężarówkami do Krakowa, a potem do Katowic i do Łodzi. Tam już zostaliśmy do roku 1947, jako Reprezentacyjny Teatr Wojska Polskiego. Front posuwał się w kierunku Berlina. W Krakowie, gdzie graliśmy "Wesele", jako pierwszy już po wojnie na tym terenie spektakl, przyłączyło się do nas wielu znakomitych aktorów i reżyserów z przedwojennego stołecznego Teatru Polskiego - Zelwerowicz, Broniszówna, Barszczewska, Osterwa, Adwentowicz, Małynicz, Romanówna, Wiercińska, Hańcza, Ludwiżanka, Wyrzykowski. Powstał duży, reprezentujący wysoki poziom zespół artystyczny. Do Łodzi powrócił Leon Schiller z grupą kolegów z obozu w Lingen, na czele z Tadeuszem Fijewskim. W Łodzi przyszedł okres znakomitych spektakli. Tu grali swe wspaniałe role Jerzy Leszczyński jako Cześnik w "Zemście", Karol Adwentowicz, niezapomniany Prospero w "Burzy" Szekspira; tu wypracowywała swą pozycję aktorską Ryszarda Hanin - najlepsza Panna Młoda w "Weselu", jaką kiedykolwiek widziałam. Tam podziwiałam niezapomnianą Dianę w "Fantazym" - Elżbietę Barszczewską i pełnego uroku zbója Sarkę-Forkę, Stanisława Łapińskiego w "Igraszkach z diabłem" Jana Drdy. Ja zagrałam razem z Woszczerowiczem "Elektrę" Giraudoux i Zerbinettę w "Szelmostwach Skapena" Moliera. Potem Desdemonę w "Otellu" i Ewę w "Wielkanocy" Stefana Otwinowskiego. Pierwsza pasjonująca praca z wielkim Leonem Schillerem. Przez cały czas Woszczerowicz czuwał nad moimi poczynaniami w teatrze. Był świetnym pedagogiem, imponował mi niezwykłą pracowitością, pasją zawodową, wiedzą, autorytetem, chodziłam zakochaną w Jemiole i Sokratesie, Łatce, Żebraku, Stańczyku i... w Woszczerowiczu. I tak - w Łodzi doszło do naszego ślubu. A że był to człowiek skromny, wręcz ascetyczny, pamiętam, że i "uczta weselna" była... podobna. Poszliśmy z naszymi przemiłymi świadkami, młodą parą aktorów, do kawiarni na kawę i ciastka. W Łodzi też urodził się nasz jedyny syn. Dyzma. Przyszedł na świat, gdy mąż grał "Dożywocie". Zginął tragicznie zasypany lawiną w Tatrach Słowackich w roku 1964, gdy mąż grał już w Warszawie "Za rzekę w cień drzew" według Hemingwaya. Dziwne i piękne imię Dyzma wybrał Aleksander Zelwerowicz, gdy dowiedział się, że pan Jacek jest szczęśliwym ojcem.
W 1947 roku Władysław Krasnowiecki przekazał dyrekcję Teatru Wojska Leonowi Schillerowi. Aktorzy od Arnolda Szyfmana wszyscy odeszli do odbudowanego Teatru Polskiego w Warszawie. Mąż mój odszedł na etat do "Filmu Polskiego" i zagrał w dwóch filmach, które przeszły bez wrażenia: "Dwie godziny" w reżyserii Stanisława Wohla i "Nawrócony" według opowiadania Prusa ( w reżyserii Jerzego Zarzyckiego). Zaczął pracę nad rolą Moniuszki, ale jej nigdy nie zagrał. Do filmu po wojnie nie miał wyraźnie szczęścia. Tymczasem wojsko oddało swój patronat władzom miejskim i Reprezentacyjny Teatr Wojska Polskiego przestał istnieć. Tak skończył się dla mnie okres mojego życia w teatrze, który - w swoim klimacie i żywiołowym rozpędzie - trwał do roku 1948.
Przyszedł okres trzeci, który trwał dla mnie aż do roku 1980. To okres normalnej pracy przy wydatnej finansowej pomocy państwa dla kultury. Ale też okres to stopniowego biurokratyzowania się instytucji Teatru, okres kolejnych wzlotów i upadków w zależności od kolejnych kryzysów społeczno-politycznych. Następował stopniowy zanik wielkich autorytetów, które istniały w polskim teatrze czasu wojny i jeszcze przez kilkanaście lat po wojnie. Zaczęła gdzieś zanikać ta gorąca więź widowni ze sceną. Niby wykupione miejsca w rzeczywistości świeciły niekiedy w części pustkami. W tym, jak to określiłam, normalnym okresie zrozumiałam, że w teatrze trzeba mieć oprócz pasji i pracy jeszcze dużo szczęścia. Miałam je na pewno. Kiedy skończył się Teatr Wojska znalazłam się w Teatrze Współczesnym, u Erwina Axera i byłam tam bardzo długo, aż dziewiętnaście lat. A potem tylko dziewięć lat w Teatrze Ateneum i siedem lat w Teatrze Polskim w Warszawie.
Teatr Axera miał zawsze niewielki zespół, liczący około 35 osób, bardzo starannie dobrany, z ciekawym współczesnym repertuarem polskim i obcym. Czasem też grano klasykę dla higieny zawodowej zespołu. Atmosfera prawie jak w rodzinie. Żarliwe, emocjonalne dyskusje zawodowe. Każda premiera była świętem zespołu. Ale i tam w ostatnich latach mojej pracy zaczęło się coś psuć. Kiedy dyrektor administracyjny wyliczył przeciętny wiek aktorki na 62 i pół roku, odeszłam do młodego Teatru Ateneum,
U Axera zagrałam z ważniejszych pozycji panią Pichum w "Operze za trzy grosze" Brechta, Liesel w "Niemcach" Kruczkowskiego, Wiwię w "Profesji pani Warren" Shawa, Eleonorę w "Tangu" Mrożka, Agatę w "Zamku w Szwecji" Fr. Sagan, pannę Howard w "Emancypantkach" według Prusa. Wtedy też zaczęłam moją pracę w filmie i w telewizji. W filmie zagrałam u Leonarda Buczkowskiego rolę księżnej Jabłonowskiej w "Marysi i Napoleonie" , a potem ciocię pani Hańskiej w serialu "Wielka miłość pana Balzaka" (w reż. Wojciecha Solarza), rolę matki w "Panience z okienka" (reż. Marii Kaniewskiej) i wiele innych, mniejszych ról, a dużo później rolę organiściny w "Chłopach" Reymonta (reż. Jana Rybkowskiego).
W Telewizji zaczęłam pracę bardzo wcześnie, w jednym z pierwszych programów. Był to "Karnawał Warszawski" w reżyserii Maryny Broniewskiej, ze scenografią Marcina Szancera, a także w programie poezji Tuwima "Pif-Paf". Recytowałam fragmenty "Melodii Warszawy", mając w pamięci wspaniałe, nieosiągalne wykonanie Hanki Ordonówny sprzed wojny.
W latach 60-ch Józef Słotwiński zaproponował mi dwie role w Teatrze Telewizji, matkę w "Maturzystach" i panią dyrektorową w "Imieninach pana Dyrektora" Skowrońskiego. I tu się zaczęło. Weszłam w telewizyjne role komediowe, "Kobry", komedie muzyczne. Zagrałam też w TV panią Pichum w "Operze za trzy grosze" w reżyserii Konrada Swinarskiego, pannę Parmen w "Grzechu" Żeromskiego u Ireneusza Kaniskiego, rolę mamy w angielskiej sztuce "Jonathan i spółka" (reż. Jerzego Gruzy), Arsenę w "Mizantropie" Moliera w reż. Ludwika Rene) i przemiły program złożony z bajek Jana Brzechwy dla dzieci (w reż. Joanny Koenig). Ostatnią moją rolą była Mumia w "Sonacie widm "Augusta Strindberga.
Mąż mój tymczasem zajęty teatrem jeździł po Polsce. Grał w Krakowie, Katowicach, w Warszawie, w Sofii. Recytował "Pana Tadeusza" w szkołach, środowiskach akademickich. Opracował "Studium o Hamlecie" Wyspiańskiego i jeździł z tym do kilku miast. Zagrał też kilka ról w filmie, między innymi Rejenta w "Zemście" Fredry (w reż. Antoniego Bohdziewicza), świetnego Wasiaka w filmie "Jak zdobyć pieniądze, kobietę, i sławę" (w reż. Janusza Kondratiuka). Miał w tym filmie przykry wypadek, omal się nie utopił w batyskafie, który nie chciał się wynurzyć spod wody i powoli zaczął przeciekać. W telewizji nie grał. Zazdrosny o moje na tym polu "sukcesy", wyrażające się w ilości programów, poprosił mnie o protekcję u p. Słotwińskiego. Szczerze ubawiona misją poleciłam męża z czystym sumieniem. Ja przestałam grać u Słotwińskiego, moje miejsce zajął mąż. I bardzo dobrze! Bo w jego reżyserii zagrał wiele ról: Voita w "Kapitanie z Koepenick", Dauma w "Pannie Maliczewskiej", Rotmistrza w "Damach i Huzarach" a potem u Adama Hanuszkiewicza - Dyrektora w "Apollu z Bellac", gościa w "Jesiennym wieczorze" Durrenmatta (w reż. L. Rene), Dickensowskiego pana Pickwicka, Pierczychina w "Mieszczanach" (w reż. J. Maciejewskiego). Ostatnią rolą w TV była rola człowieka - w "Misterium o męce człowieczej" napisanym specjalnie dla męża przez Joannę Kulmową i przez nią wyreżyserowanym. Nagranie odbyło się 15 września 1970 roku, na miesiąc przed śmiercią męża. Szykował się do następnej roli w TV, którą zaproponował mu Lech Komarnicki. To było "Sprawozdanie małpy dla Akademii Nauk" z tomu Franza Kafki "Wyrok". Tekst tego sprawozdania znalazłam na tapczanie. Uczył się go do ostatniej chwili, zanim karetka pogotowia zabrała go w stanie agonalnym do kliniki.
Nieczęsto, i to przez krótkie okresy bywaliśmy z mężem w jednym zespole. Najdłużej w Teatrze Ateneum. To właśnie dyr. Janusz Warmiński stworzył Jackowi Woszczerowiczowi takie warunki w teatrze, które umożliwiły mu zagranie jego wielkich ról, których na innej scenie nigdy nie mógłby zagrać. Tam po zawałach serca grał "Ryszarda III" Szekspira; Józefa K w "Procesie" Kafki; Króla Ferrante w "Martwej królowej" Montherlanta; pułkownika Contweila w "Za rzekę w cień drzew"; "Dozorcę" Harolda Pintera.
Po śmierci męża w roku 1976 przeszłam do Teatru Polskiego, gdzie przepracowałam siedem lat. Miałam możliwość zagrania tu kilku interesujących ról. I tu przyszło mi zmierzyć się z najtrudniejszym dla aktorki zadaniem. Dyr. August Kowalczyk powierzył mi rolę Celestyny w sztuce "Celestyna" de Rojasa. Intensywna praca na scenie z reżyserem filmowym Stanisławem Różewiczem dała mi ogromną satysfakcję i wzbogaciła niemałe doświadczenie zawodowe.
Wir dramatycznych wydarzeń w latach 1980-1983 odsunął mnie od pracy zawodowej. Ja dalej czuję się aktorką czasu najtrudniejszego - czasu wojny. Tamten czas stawia swój znak na moim życiu i pracy.