Artykuły

Bydgoszcz Jana Nowickiego: Kto mi przeniósł Łuczniczkę?

- Wie pan, ja całe życie byłem aktorem wątpliwym: mimo paru udanych przedsięwzięć nigdy mnie ten zawód nie wypełniał bez reszty, dlatego pożegnałem się z nim bez jakiegokolwiek bólu - mówi JAN NOWICKI, aktor Teatru im. Szaniawskiego w Płocku.

Jacek Kowalski: Gdzie pan teraz mieszka?

Jan Nowicki: - Dobre pytanie, bo nie wiem, gdzie mieszkam. Zadziwiające, jak facet w moim wieku raptem zgubił swoje stałe miejsce na ziemi. To miejsce, o którym się mówi "czuję się jak u siebie w domu". Ja nie mam czegoś takiego, ponieważ w tej chwili mieszkam w trzech miejscach: w Warszawie, w Krakowie i na Krzewencie na Kujawach.

Krzewent?

- Krzewent, "e-en-te". Niedaleko mojego Kowala.

A w którym miejscu czuje się pan najlepiej?

- No właśnie, znowu nie mogę panu precyzyjnie na to odpowiedzieć. To się tak porobiło, że wyprowadziłem się z Krakowa, a nie wprowadziłem się do Warszawy. Ani mentalnie, ani fizycznie, we wszystkich tych miejscach mam swoje łóżka, swoje mieszkania, swoje książki - i tak dalej. Ale mówię o czymś innym. To jest tak, że cały czas pielęgnowałem w sobie status przybysza. To mi na przykład dawało możliwość kibicowania i Wiśle, i Cracovii. Mówię o drobiazgu, ale generalnie chodzi o to, że nie byłem zapyziałym krakauerem. I teraz, kiedy się stamtąd wyprowadziłem, jak minął mój czas w Starym Teatrze.... Zresztą nigdy nie byłem szalonym kinomanem ani teatromanem.

Z czego to wynika?

- W tej chwili to jest tak, że emocja aktorska mnie nie pociąga, wszystko jedno, kto ją demonstruje. Jestem skłonny twierdzić, że tak naprawdę tymi aktorami, którzy mnie by w tej chwili zajęli, których chętnie bym oglądał, to są albo starcy, albo dzieci. Ze względu na to, że jedni i drudzy posługują się formą; są formalni, sztuczni. A poza tym są sympatyczni. Natomiast aktorzy udani, będący na tzw. topie, to jest grupa, za którą ja nie przepadam szczególnie. W ogóle nie lubię tego rezultatu, tej emocji, tej formy ekspresji. Wie pan, ja całe życie byłem aktorem wątpliwym: mimo paru udanych przedsięwzięć nigdy mnie ten zawód nie wypełniał bez reszty, dlatego pożegnałem się z nim bez jakiegokolwiek bólu.

Ale wcześniej osiągnął pan przecież sukces.

- Nie lubię sukcesu, sukces mnie drażni. W sukcesie jest coś nieprzyjemnego. Jakaś egzaltacja - a poza tym sukces jest kłopotliwy. Na szczęście wiem, co znaczy przegrać w moim zawodzie, i wiem także, co znaczy wygrać. A wygrać to jest ciężka praca i wierność temu, co się dokonało. Zresztą ja ma coś takiego w charakterze, co przeszkadzało mi być dobrym aktorem. Na przykład nigdy nie lubiłem się kłaniać publiczności.

Jest w panu jakaś hardość - bardziej góralska niż kujawska.

- Góry górami, ale Kujawy to jest też zwariowany region! Niech pan posłucha tej melodii [aktor nuci parę taktów kujawiaka, melodia snuje się najpierw leniwie, żeby na końcu przyspieszyć zawadiacko - red.]. Słyszy pan? Coś tam się dzieje dziwnego na końcu. W tej równinie jest jakiś wulkan. Ale - bo ja wiem, czy u mnie to jest związane z ziemią? Może to z literatury? Ja miałem całe życie nieprawdopodobną skłonność do czytania. Na początku dlatego, że nic innego tam u mnie na wsi nie było do roboty. Lata 50. to była biblioteka, proszę pana: "Kalendarz Rolnika", "Gazeta Kujawska" - wszystko to się czytało na okrągło. Jakiś filozof wpadł w ręce - też się go czytało, nic nie rozumiejąc. "Hamlet" - proszę bardzo. "Między ustami a brzegiem pucharu" - a dlaczego by nie? Czytało się wszystko.

Kiedy pan to czytał?

- Najwięcej w szkole podstawowej.

W Kowalu?

- Tak. Dość dużo czytałem jeszcze w szkole średniej. Na studiach mniej, bo studia aktorskie są bardzo wyczerpujące i czasochłonne, nie było czasu na nurzanie się w literaturze.

Podstawówka - Kowal, szkoła średnia - Bydgoszcz, prawda?

- Tak, Bydgoszcz. To było liceum kulturalno-oświatowe na Grodzkiej [już nieistniejące - red.]. Potem znalazł się tam teatr kameralny. To było śliczne miejsce nad Brdą, koło spichlerzy. Ale niedawno tam przechodziłem i płakać mi się chciało, wszystko jest rozwalone. Była to wielce zacna szkoła, gdyż - spełniając wszelkie funkcje liceum - spełniała jeszcze inne role: uczyła nas rytmiki, tańca, muzyki i tak dalej, i tak dalej. Dyrektorką była zupełnie cudowna kobieta, pani Zofia Pietrzakówna. Wykładali tam świetni ludzie: Grzymała-Siedlecki, Alfred Kowalkowski, poeci i artyści. My, ucząc się licealnie, byliśmy przysposabiani, aby być pracownikami kulturalno-oświatowymi.

A jak pan tam trafił? Bliżej szkół nie było?

- Przeczytałem w "Chłopskiej Drodze", że coś takiego jest. Miałem 14 czy 15 lat - już nie pamiętam. No i wybrałem się w niewyobrażalną podróż na koniec świata; tak to wtedy widziałem ze swojego Kowala.

A rodzice nie mieli zastrzeżeń?

- Nie, nie, nie! Ojca już nie było - zmarł. A matka nie ingerowała w to zupełnie. Nie miała czasu. Trzeba było zarobić na chleb. A poza tym ja się dość szybko usamodzielniłem. Wyjechałem z Kowala jako nastolatek, nigdy już tam nie wróciłem. Wszystko, co potem robiłem, to były moje autonomiczne decyzje. No więc dowiedziałem się, że jest takie liceum, to przyjechałem i zdałem.

Co w panu siedziało, że zdecydował się pan na taką właśnie szkołę?

- Nie wiem, może to przypadek, może po prostu trafiłem na taki artykuł i tyle.. Może Bydgoszcz zainteresowała, może mnie wyjazd zainteresował, może chciałem zobaczyć tramwaj? A poza tym w Kowalu nie było liceum.

A nie marzył pan skrycie, żeby zostać kulturalno-oświatowym?

- Skądże. Na drogę wziąłem słoik smalcu, pożyczyłem od wujka torbę, wyczyściłem ją naftą i przyjechałem. I zdałem. A jak zdałem, od razu uciekłem z tej szkoły.

Jak to?

- No po prostu. Przestało mnie to zupełnie interesować i uciekłem. To jest zresztą moja cecha do dziś. Od razu po egzaminach wróciłem do Kowala. Stwierdziłem, że nie chcę tam być. To musiał być 54, 55 rok. Wieki temu. Po części uciekłem też, bo myślałem, że nie zdałem.

A ciężkie to były egzaminy?

- Nie pamiętam. Coś tam było trzeba napisać, coś trzeba było mówić. No to coś tam napisałem i coś powiedziałem. Ale dla mnie to było stanowczo za mało, żeby zdać do szkoły. Nie wierzyłem, że się dostałem - no to wyjechałem, tak na wszelki wypadek. I potem mnie zawiadomili: co się ze mną dzieje, przecież ja zdałem i dlaczego mnie nie ma. Zadzwonili, czy podali mi informację przez Janka Stankiewicza, kolegę z podstawówki, który też zdawał ze mną do tej szkoły. A może to on mnie namówił, żebyśmy tu przyjechali? O, widzi pan, bardzo możliwe, że to on. No to tu przyjechałem i tak już zostałem.

Gdzie pan zamieszkał?

- W internacie na Grodzkiej. Tam mieliśmy takie piętrowe prycze... Zacząłem się uczyć w tym liceum, zakochałem się... To było bardzo ważne uczucie.

Pierwsza miłość?

- Tak, pierwsza, miała na imię Ela. Bardzo piękna kobieta, oryginalna osoba. Miała w sobie ekspansywność i siłę, które potem, gdy spotykałem inne kobiety, najbardziej w nich ceniłem. Ceniłem w kobietach to, co każe im przetrwać beze mnie. Lubiłem silne kobiety, nie takie kury, które podlegają w stu procentach mężczyźnie. To było piękne uczucie, prawdziwe i wielkie. W marzeniach "hulało" ono nawet w obrębie małżeństwa, ale ja byłem okropnie młody i nie wiedziałem, jak to jest. Ile to trzeba mieć lat, gdzie trzeba mieszkać i jaka to jest odpowiedzialność, gdy para wchodzi razem do łóżka. Byłem bardzo dziecinny.

Co było potem?

- Uczyłem się tutaj do 11. klasy, a potem namówiłem pół klasy na ucieczkę ze szkoły.

Tak na stałe?

- Tak, taki był plan. Wie pan, to jest opowieść o człowieku, który bardzo długo nie mógł dojrzeć. Albo inaczej: nie chciał dojrzeć. Było tak: przeczytałem gdzieś, że jak się poluje na wilki, to za trzy pary uszu można kupić motor. I wtedy właśnie namówiłem połowę klasy, żebyśmy rzucili tę szkołę, bo to jakaś głupota. Że to do niczego nie prowadzi. Uciekliśmy. Który to był rok... Pamiętam, że jak uciekałem, po drodze widziałem płonącą radiostację. Pobiegłem na Wzgórze Dąbrowskiego... Tam były jakieś przemiany...

1956 rok, listopad, bydgoszczanie spalili tu maszt radiostacji zagłuszającej.

- Bardzo możliwe, wie pan. Oknem żeśmy wyskakiwali, żeby zobaczyć, jak ta radiostacja płonie. Mnie nigdy przemiany jakoś specjalnie nie interesowały, ani wtedy, ani potem. W ogóle historia, zwłaszcza współczesna, przechodziła gdzieś obok mnie.

Na pańskie życzenie.

- Tak. Ja wiedziałem mniej więcej, jak świat jest skonstruowany, wiedziałem, na czym polega uczciwość i na czym polega chamstwo komuny, słyszałem o tym w domu. Ale nigdy nie byłem w stanie uwierzyć, że oni do tego stopnia kłamią. A poza tym wszystko mi było jedno, jak jest, bo żyłem w obrębie swojego świata, swoich książek - i tak dalej.

W tych książkach wyczytał pan o dobrze płatnym zajęciu: polowanie na wilki. Co było dalej?

- Więc proszę sobie wyobrazić, że - jak mówię - zbuntowałem połowę klasy, żebyśmy rzucili tę szkołę w cholerę. Pod nieobecność pani Zofii Pietrzakówny. A ona potem wróciła i... Wie pan, ona bardzo mnie lubiła. Zadzwoniła, prosiła mnie, żebym jej nie rozbijał klasy. Że to absurd. Więc ja posłuchałem, powiedziałem klasie, żeby sobie zostali w tej idiotycznej szkole, natomiast ja - żeby wyjść na mężczyznę - razem ze Zdzichem Chmielewskim udałem się do wsi Kamienica Elbląska. Tam się akurat zwolniło łóżko, bo jego ojciec był w więzieniu. Spałem w tym łóżku. Niewyobrażalna bieda. Szron na ścianach, trochę kapusty w beczce, jakaś krowa, która dawała mleko... Dla tej krowy zbieraliśmy liście nad Zalewem Wiślanym.

A wilki jakieś były?

- W istocie, wyły w oddali. Byłem o tym przekonany aż do momentu, kiedy przejeżdżający kolejarz poinformował mnie, że to nie są wilki, tylko pogłębiarka na Zalewie. Wtedy doszedłem do wniosku, że trzeba się stamtąd wyprowadzić. Wróciłem do mojego Macondo - do Kowala. Czekała na mnie matka. Tam też zadzwoniła moja dyrektorka, wielbię ją w swojej pamięci, proponując, żebym skończył szkołę. Podobnego typu licea były w Rokitnicy i w Łodzi. Pojechałem do Łodzi. razem z matką, bo ni stąd, ni zowąd zyskałem opinię jakiegoś chuligana i rozrabiaki, czego zupełnie nie rozumiałem. Bo niby co ja takiego robię? Tam skończyłem maturę - proszę sobie wyobrazić, że nawet z odznaczeniem.

Które miejsca w Bydgoszczy szczególnie pan lubił?

- Przede wszystkim Brda. Wie pan: mnie fizycznie zabolało, kiedy zauważyłem, że przeniesiono Łuczniczkę. Idę na most, patrzę - nie ma Łuczniczki. Mówię: "kto mi się ośmielił ją przenieść"? Stała nad rzeką, to było jedno z moich miejsc. No i kochałem żużel! Raz nawet uciekłem ze szpitala na mecz żużlowy, poszedłem na niego w piżamie. Jeździł wtedy Malinowski, bracia Świtałowie... Żużel to sport niebywały: ten zapach eteru czy czegoś podobnego w powietrzu. Pamiętam ulicę Dworcową: była dla mnie jakaś niesłychanie wielkomiejska. A poza tym tam dokonałem jakiegoś historycznego gestu, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy.

Jak to było?

- Idąc ulicą Dworcową, raptem zauważyłem stolik przykryty białym obrusem, a na nim bułki z szynką i sok pomarańczowy. Wtedy to było tak, jakby pan nagle w tym pokoju zobaczył słonia. Coś absolutnie niebywałego. Myślę: "kurwa, skąd to wszystko?". Więc podchodzę i pytam, co to jest, czy to można kupić? Pani w białym kitlu mówi: "nie, tego nie można kupić, ale jak pan odda krew, dostanie pan bułkę i sok". Mówię: "już oddaję, natychmiast, nawet na dwie bułki". I wzięli mi krew, dali bułkę. A okazało się, że była to krew dla Węgrów. Wtedy była rewolucja na Węgrzech, 1956 rok, i Polacy tak pomagali. Potem opowiadałem to Węgrom i mówiłem: "może w którymś z tu obecnych gnojków lata parę kropli mojej krwi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji