Artykuły

Libertynizm wolterowski

Ten tytuł jest trochę na wy­rost. O prawdziwym wykorzysty­waniu tradycji myślenia libertyńskiego można w dzisiejszym naszym teatrze mówić, sądzę, w odniesieniu do jednego tylko przypadku: do "Wzorca dowodów metafizycznych" Tadeusza Bradeckiego. Tylko tam sceptycyzm, kwestionowanie oswojonych za­sad, kompromitowanie ich poprzez zaskakujące zestawienia, odsła­nianie niedostrzegalnych sprzecz­ności mają cel światopoglądowy: mają ujawnić skomplikowane me­chanizmy świata w ich paradoksalnościach, nielogicznościach, blichtrze, mają weryfikować war­tości. Bradecki, konstruując swą teatralną powiastkę, gada z oświeconymi filozofami jak równo­prawny partner.

W przedstawieniach, które przychodzi mi tu omawiać, jest inaczej. Wolter nie jest tu przy­woływany jako filozof czy mo­ralista; pełni raczej rolę chwilo­wego zastępcy teatralnych scena­rzystów. Jego powiastki oferują mianowicie teatrowi to, o czym współczesna dramaturgia skutecznie zapomniała: wartką akcję, pełną efektownych nieprawdopo­dobieństw, przygodową fabułkę, interesujące metamorfozy posta­ci, wyraziste konflikty. Przygody Zeliga czy Kandyda kręci dziś raczej film czy telewizja, cóż jed­nak szkodzi teatrowi uszczknąć co nieco takiej popularności. Naz­wisko francuskiego myśliciela do­daje przy tym takiej "przygodówce" całkiem nowego splen­doru.

W wypadku "Zadiga" dodatko­wym splendorem jest adaptacja; przygotował ją Georges Coulonges dla zespołu Jeana-Louis Barault, Theatre d'Orsay-Compagne Renaud-Barrault prezentował

spektakl na II Międzynarodowych Spotkaniach Teatralnych w War­szawie w 1980 roku; przedsta­wienie nie wzbudziło jednak wówczas specjalnego zachwytu. I nic dziwnego, wartości samej adaptacji już wtedy wydawały się cokolwiek wątpliwe. Coulonges nie miał żadnego pomysłu na tea­tralny kształt opowieści; zszywał poszczególne epizody właśnie jak filmową "przygodówkę", zaś pomysł z wprowadzeniem, Pani Mo­ralności i Pana Filozofii, niezależ­nie od całej przewrotności (Mo­ralność okazywała się w finale rajfurą, a Filozofia tyrańskim obżartuchem), były namalowane dość grubą kreską. Pisał Jan Kłossowicz ("Literatura" nr 20/1980): "...bardzo sympatyczne, dowcipne przedstawienie, dobrze grane, ale niewiele więcej da się o nim powiedzieć".

O katowickiej wersji "Zadiga" da się powiedzieć jeszcze nieco mniej. Naczelną troską reżysera, Jana Maciejowskiego, było so­lenne opowiedzenie orientalnej fabułki. Prawie nigdy nie korzy­stał z prawa do umowności, do teatralnego skrótu, wszystko, co było opowiadane, było też odgry­wane. W delikatną, stonowaną, piaskowo-błękitną scenografię Barbary Zawady weszły więc działania dosłowne, toporne, poz­bawione poezji. Reżyser pragnął nadto maksymalnie uatrakcyjnić spektakl, stąd zapewne tyle przy­ciężkawego pląsania porozbieranych pań. Spektakl dociążyły jeszcze piosenki dramaturgicznie całkiem niepotrzebne, rozbijają­ce i tak wolne tempo akcji, kom­pletnie na dodatek niezrozumia­łe w buczącym play-backu. Ak­torsko spektakl był raczej szary, wyróżnić może warto w kilku rozmaitych epizodach Jacentego Jędrusika, ciekawego aktora cha­rakterystycznego. Całość była ociężałą opowieścią z orientu, nie­atrakcyjną i całkowicie nieistot­ną.

Diametralnie inne wrażenie wy­wołuje "Kandyd" we Wrocławiu. O ile Jan Maciejowski skupiał się na fabule, o tyle Maciej Woj­tyszko od samego początku potraktował ją całkowicie preteks­towo; nie wychodząc poza zaba­wową formę spektaklu, historyj­kę Kandyda wziął za kanwę do żartów. Powstała nowoczesna commedia dell'arte w najściślej­szym sensie słowa: szereg zróż­nicowanych, żywych, aktorskich lazzi, improwizacji odchodzących od postaci w bardzo dalekie łań­cuchowe dygresje-skojarzenia. Tu na swoim miejscu znalazły się piosenki: nie poetyzujące jak w "Zadigu", lecz aluzyjne, kabareto­we. Spektakl był sprawny, szyb­ki, żywy i odebrał od publicz­ności frenetyczne oklaski; była owacja na stojąco i bisy, wszyscy bawili się znakomicie.

Adaptację "Kandyda" przygoto­wał Wojtyszko wraz z Krzyszto­fem Orzechowskim; aż się prosi porównanie-spektakli obydwu adaptatorów. Orzechowski w Tea­trze Dramatycznym w Warszawie ze dwa sezony temu przygoto­wał wielkie widowisko: zapro­jektował bardzo wymyślną machi­nę, która, ustawiona na obrotówce, zawierała w sobie wszy­stkie możliwe miejsca akcji, za­trudnił mimów z Warszawskiego Teatru Pantomimy, zamówił mu­zykę u leadera młodzieżowej gru­py "Exodus", Małgorzata Walusiak zaprojektowała jaskrawe ko­stiumy. Słowem, reżyser przyjął model teatralnej gospodarki eks­tensywnej: mnożył środki insce­nizacyjne, nawet nie próbując wyciskać z nich maksimum mo­żliwości. W efekcie - a doszły do tego kłopoty obsadowe w przetrzebionym, Gawlikowym ze­spole - spektakl narodził się ociężały, łatwo szmirzący się, a poszczególne środki inscenizacyj­ne istniały w nim całkowicie osobno. Inaczej we Wrocławiu: Wojtyszko zrezygnował z wszel­kiego inscenizacyjnego sztafażu, dekoracji, maszynerii. W pewnej chwili z nadscenia zjeżdża za­słonka w kształcie wytwornych odrzwi - i to jest, zdaje się, cała scenografia Zofii de Ines Lewczuk. Na pustej scenie teatru znaleźli się tylko aktorzy i towa­rzyszący zespół muzyczny: reżyser całe przedstawienie powie­rzył tylko im.

Jeszcze jedna, istotna różnica interpretacyjna. W warszawskim "Kandydzie" końcowe kwestie, te o uprawianiu ogródka, mówił si­wowłosy, namaszczony ogrodnik - Mieczysław Milecki. We Wro­cławiu mówi to - zgodnie zresz­tą z Wolterem - Kandyd tonem dość nieprzekonującym. Ton ten koresponduje z drwiącym hasłem Marcina "Pracujmy, nie rozumu­jąc" i z piosenką finałową, któ­rej refren notabene słyszeliśmy ze sceny, natomiast w programie zastąpiły go trzy kropki w na­wiasie kwadratowym, co podsu­wam przyszłym autorom powias­tki filozoficznej "Ucieszne figle Urzędu, Kontroli".

Poza Stanisławem Melskim - Kandydem, wszystkie inne role były wymienne; aktorzy przecho­dzili z postaci w postać zmie­niając drobne rekwizyty, szczegó­ły kostiumu, modelując sylwetkę. Wymienić trzeba wyróżniających się wdziękiem, inwencją, aktor­skim dowcipem: Halinę Śmielę-Jaoobson, Ferdynanda Matysika, Bogusława Danielewskiego, Je­rzego Schejbala, Bożenę Bara­nowską, Janusza Andrzejewskie­go, Grażynę Krukównę - ale trzeba by wypisać wszystkich. Wszyscy bowiem są ważni; wszy­scy wykonują niełatwe zadania w nieustannych zbiorówkach (jak środkami czysto aktorskimi za­grać trzęsienie ziemi?), wszyscy wreszcie znakomicie się bawią i ta zabawa z łatwością prze­chodzi na widzów. W tym także jest coś z tradycji libertyńskiej, z motta Beaumarchais "Śmiejmy się, kto wie, czy świat potrwa trzy tygodnie". A jest z czego - wystarczy ironicznie czytać pro­blem tytułowy: "Kandyd, czyli op­tymizm".

W gruncie rzeczy jest to przed­stawienie sztubacką, świetną za­bawą w aktorski kabaret. W Ma­cieju Wojtyszce w ogóle jest coś ze sztubaka, niezależnie od bar­dzo poważnych min, jakie stroi w swym felietonie o męce twór­czej na łamach "Powściągliwości i pracy". Dlatego m.in. nie przypa­dła mi do gustu jego adaptacja "Ferdydurki" w telewizji: sztubak o sztubackości może mówić tyl­ko nazbyt dosłownie. Ale pal sześć, jestem tu odosobniony, spektakl podobał się powszech­nie. "Kandyd" też się podoba - i oznacza to wciąż potężniejący głód dobrego, inteligentnego tea­tralnego żartu. A ponieważ nikt już prawie nie potrafi żartować, więc sztubactwo Wojtyszki jest tu niezwykle optymistyczne. Nie po wolterowsku - na­prawdę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji