Artykuły

Kolega Tomasza Lisa

Kierowca zmienił trasę na Placu Trzech Krzyży, potem ciągle gubił drogę. Już się bałem, że autobus został porwany przez jakichś roszczeniowych nauczycieli-terrorystów, co to ich na porywanie samolotów nie stać - kiedy utkwił wreszcie gdzieś na Mokotowie w korku podobnych pojazdów - pisze Witold Mrozek w felietonie dla e-teatru.

Zwyczajne dwadzieścia minut przejazdu zmieniało się w godzinę dwadzieścia. Czego się spodziewać po publicznym transporcie, fuknąłem. Nie ma rady - spóźnię się do pracy, co z tego, że dziś niedziela.

Próbowałem zebrać myśli, a że nie bardzo było co zbierać, zajrzałem do Internetu. No jasne - to za oknem biegnie Tomasz Lis ze swoimi kolegami, jak nazwał wszystkich uczestników warszawskiego maratonu dziennikarz w popularnym serwisie natemat.pl ("Wiem, że przynajmniej siedem tysięcy uczestników Maratonu Warszawskiego, owszem, chciałoby, bym był ich kolegą. Tak jak oni są moimi przyjaciółkami i przyjaciółmi!"). Sznur truchtających kolegów Tomasza Lisa ciągnął się przez Puławską ładną godzinę. Było mi trochę smutno, że Lis kolegów ma aż tylu, a ja się do nich nie zaliczam. Nie miałem jednak szans nawet spróbować dołączyć do wesołego i zziajanego tłumu - bo kierowca autobusu konsekwentnie nie otwierał drzwi. Pewnie zazdrościł Lisowi, budżetówkowy pasożyt wąsaty. Pobiegałby i zrzucił trochę brzucha. Tymczasem warszawskim asfaltem biegł nie wiem który to już kolega niedoszłego prezydenta Polski, a kolumna stojących autobusów wydłużała się. Już rozumiem - przeszło mi przez głowę - skąd fenomen lawinowego wzrostu sprzedaży "Newsweeka", zaraz po tym, jak Lis został jego naczelnym. To po prostu zobowiązania towarzyskie tysięcy kolegów redaktora. A ja myślałem, że skok periodyku Springera w rankingach tzw. tygodników opinii oznacza, że Polacy po prostu masowo chcą czytać TVN w wersji papierowej. Bo dziennikarze rzetelni, zabawni i obiektywni.

Nie mogąc wysiąść z żółto-czerwonego pojazdu, kontynuowałem internetową prasówkę i trafiłem na artykuł o kolei. Okazuje się, że wkrótce, jadąc z Katowic do Kielc, będzie można się nawsiadać i nawysiadać do woli. Do tej pory podróż ta - jeżeli akurat trafił się jakiś jeszcze przez przypadek niezlikwidowany pociąg - wyglądała dość banalnie. Wsiadało się na resztkach dworca w Katowicach i spędzało trzy godziny w wagonie, oglądając przez szybę, jak smutny postindustrialny krajobraz zmienia się w smutne świętokrzyskie pustkowie - po czym wysiadało się na stacji w Kielcach. Nudne, prawda? Teraz będzie ciekawiej i znacznie bardziej dynamicznie. Już niebawem pasażer wsiądzie do pociągu Kolei Śląskich, dojedzie do Sosnowca, tam przesiądzie się do specjalnego "kolejowego" autobusu, po czym w Sławkowie znów przesiądzie się do pociągu Przewozów Regionalnych.

Autobusowy przerywnik nie wynika bynajmniej z faktu, że Ruch Autonomii Śląska wysadził tory łączące ichni Heimat z Kongresówką, by na poniemieckich liniach powstrzymać rozwój epidemii grabarczyzny i nowakowszczyzny, jak mógłby powiedzieć ktoś głęboko sfrustrowany i niechętny naszej modernizacji. Na to już za późno. Nie, umilająca czas podróżnym kolejowa zabawa w komórki do wynajęcia to skutek reformy kolei regionalnych. Czyli ich "usamorządowienia" i restrukturyzacji tak misternie zaplanowanej, że historia podziałów i przemian państw Rzeszy od Ottona I do Ottona von Bismarcka jest na jej tle stosunkowo prosta. Po prostu - różne spółki, działające na rynku, nie dogadały się - ich prawo. Nie tylko co do tego, kto na tej międzywojewódzkiej relacji - do tej pory obsługiwanej przez jednolite niegdyś Przewozy Regionalne - ma jeździć, ale nawet co do rozkładów jazdy i przesiadek. A dobitkę, spółka od infrastruktury kolejowej zapowiedziała, że kieleckich pociągów na dworzec w Katowicach nie wpuści. I słusznie, będzie tam piękna galeria handlowa, po co jeszcze jakieś stare wagony i ludzie - jacyś tacy, hm, z prowincji.

Gdy przed paroma miesiącami okazało się, że wszystkie przewozy lokalne w woj. śląskim przejmie od grudnia nowo powołana przez marszałka spółka Koleje Śląskie, dysponująca zaledwie paroma pociągami, a co więcej - zrobi to taniej - wzbudziło to konsternację kolejarzy o wąskich horyzontach. "Właśnie na tym polega tajemnica naszego know-how" - uśmiechał się tajemniczo Adam Warzecha, rzecznik KŚ. Wyciągać mu tutaj, że przez przypadek jest on jednocześnie partyjnym kolegą marszałka z PO, a nawet wiceprzewodniczącym katowickiej Rady Miejskiej, byłoby oczywiście grubym nietaktem, ocierającym się wręcz o myślenie spiskowe i oszołomstwo. Nepotyzm i partyjniactwo - to gdzie indziej, tworzenie kolejnych spółek to przejaw nowoczesnego myślenia menadżerskiego i profesjonalizmu. Efekt to nie tylko urozmaicenie w komunikacji międzywojewódzkiej. Koleje Śląskie to koleje przyszłości; nie dlatego, że konduktorów zastąpiły roboty, ale dlatego, że w ich miejsce znajdziemy tam "kasjerów mobilnych", zatrudnionych na umowy cywilnoprawne przez agencje pracy tymczasowej. Można zaoszczędzić? Można, trzeba tylko mieć know-how. A pasażer przyszłości? Stać go na taksówkę, gdy po całodziennym produkowaniu PKB w wieżowcu ma zachciankę - wypad do Kielc. A gdy go nie stać - jak powiada stare warszawskie przysłowie, "kto nie ma miedzi, ten w domu siedzi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji