Artykuły

Nieudana reanimacja

"Chłopcy" w reż. Adama Nalepy w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Głośna pół wieku temu sztuka Grochowiaka okazała się płaska jak deska; swoje dołożyły toporna reżyseria, brzydka scenografia i aktorstwo z grubej rury

"Chłopców" uznawano kiedyś za jeden z najlepszych dramatów Grochowiaka, z interesującymi rolami dla aktorów. Sądząc po tym, co zobaczyliśmy w Starym Teatrze, lepiej było zostawić to dzieło w spokoju.

Grochowiak opowiada o domu starców, w którym trwa wojenka podjazdowa między pensjonariuszami a prowadzącymi dom zakonnicami. Panowie (i jedna pani) popijają w konspiracji wódeczkę, czasami się odszczekną zwalczającej niesubordynację władzy, czasami pogalopują w dal, uderzając dłońmi o stół.

I tak to trwa, aż do Józefa Kalmity przyjedzie z wizytą żona o imieniu Narcyza - aktorka wodewilowa, kobieta ponętna, choć już się starzejąca. Narcyza przyjmuje hołdy, po czym zabiera męża do domu. On po paru tygodniach ucieka z ciepłego więzienia, wraca do domu starców, a tu klops - w jego pokoju jest świetlica imienia Narcyzy Kalmitowej, z kupionym za jej pieniądze telewizorem, w który tępo gapią się koledzy.

Po latach zręczność sztuki Grochowiaka wydaje się płaska, postaci posklejane ze stereotypów, a dialogi męczą literackim gadulstwem. Poza serią banałów o zachowaniu godności w starości i o tęsknocie do lepszych czasów autor niewiele ma do powiedzenia. Co gorsza, reżyser i aktorzy uznali, że należy to zagrać z przytupem. Oglądamy więc wyprzedaż środków i wdzięków aktorskich. Wszystko jest pokazywane wielkimi literami - i dotyczy to nie tylko głównych bohaterów, lecz także epizodów. Małgorzata Gałkowska (salowa Zuzia) nosi dredy i dżinsy, więc szasta się po scenie tak ostro i "współcześnie", że aż oczy bolą. Aleksander Fabisiak (Smarkul) i Leszek Piskorz (Jo-Jo) kubłami grają chłopaków swojaków, szkoda tylko, że żadnej kwestii nie są w stanie powiedzieć ze zrozumieniem. Mieczysław Grąbka (Pożarski) kolejny raz wyprzedaje swojego cynicznego lowelasa, Jerzy Święch (Profesor) - eleganckiego, melancholijnego mężczyznę interesująco zawieszającego głos. Aldona Grochal (Hrabina de Profundis) pokazuje, że od smutku umie przejść do dowcipnej puenty.

Główne role grają gwiazdy Starego Teatru - te same, których żegnanie się ze sceną było główną atrakcją "Król umiera, czyli ceremonie" (premiera cztery lata temu). Jerzy Trela gra Józefa Kalmitę; dla aktora tej klasy pomieszczenie w jednej postaci męskiej godności, dziecięcej nieporadności, powagi i autoironii to pestka - no i Trela czyni to, tyle że jakby bez większego przekonania. Anna Dymna z kolei stara się pokazać Narcyzę jako postać efektowną i pełną, co osiąga środkami farsowymi, kusząc bujnym ciałem, zarzucając włosami i uruchamiając wszystkie rejestry głosu. Ostrzejsze czy poważniejsze tony nie brzmią w jej ustach zbyt przekonująco. Dorota Segda (siostra Maria) obmyśliła rolę w każdym szczególe, tyle że przesadziła - patrzy się na nią jak na sztuczny konstrukt składający się z anielskiego głosu, wyliczonych kroczków, piskliwych krzyków, słodkich uśmiechów i straszliwych min, a nie jak na żywego człowieka. Jedynie Anna Polony zagrała tak, że się jej wierzy - jej siostra przełożona to kobieta surowa, ale rozsądna; Polony nie stroni od mocnych efektów komediowych - jak w scenie wznoszenia wciąż przerywanego toastu, ale jest to komizm wpisany w sytuację i charakter postaci, a nie aktorski popis. Polony bawi, gdy daje do zrozumienia, że chętnie by się napiła wina, i wzrusza, gdy orientujemy się, że boi się własnej starości.

Sądząc po efektach, Adam Nalepa niezbyt przyłożył się do pracy - za to uatrakcyjnił przedstawienie projekcjami. W pierwszej młodzi ludzie wypowiadają się o starości, w drugiej - starzy o młodości. Miało to zapewne poszerzyć horyzont sztuki o współczesność, ale tylko wydłużyło przedstawienie. Kolejna kwestia to scenografia składająca się z czarnych ścian, okien, drzwi, przypadkowo rozstawionych brzydkich mebli i sztucznych kwiatów. Oraz przebitych gwoździem wielkich Chrystusowych stóp wiszących nad sceną. Czy to symbol cierpienia (każdy niesie swój krzyż), czy też przypomnienie, że akcja rozgrywa się w domu prowadzonym przez zakonnice, a może reżyser chciał w ten sposób przemycić krytykę Kościoła - trudno dociec.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji