Artykuły

Bajkowa przygoda

- Kiedy szłam spać ostatniego wieczoru, powiedział: żoneczko, taka jesteś dla mnie dobra, do jutra - wspomina KAMILA ŁAPICKA, żona zmarłego niedawno aktora ANDRZEJA ŁAPICKIEGO. Do księgarń trafia właśnie ich książka "Łapa w łapę".

NEWSWEEK: W książce mówi pani, że bycie żoną Andrzeja Łapickiego jest szalenie ekskluzywne i szalenie trudne. A jakie jest bycie wdową po nim?

KAMILA ŁAPICKA: Odpowiedni pozostaje tylko drugi przymiotnik, zwłaszcza gdy ta śmierć jest ciągle tak blisko. Szczerze mówiąc, moment, w którym dotarło do mnie, że jestem wdową, był bardzo trudny. Pamiętam, gdy po raz pierwszy usłyszałam słowo "kondolencje". Najpierw wydało mi się zupełnie abstrakcyjne i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że osoba, która go użyła, mówi do mnie. I jeszcze, że śmierć to była rzecz, którą prawdopodobnie przewidywali wszyscy, tylko nie my z Andrzejem. W każdym razie nie do końca.

Ale przecież w książce temat śmierci pojawia się dość często. Mąż mówił, że nad jego grobem ma przemawiać Jan Englert, żartował, kto pójdzie w kondukcie żałobnym. A raz powiedział nawet: przecież wiesz, że to jest końcówka.

- Tak, tylko że te wszystkie uwagi na temat śmierci były utrzymane w żartobliwym tonie. Myślę, że to był dla Andrzeja rodzaj samoobrony przed trudnym tematem, a ja po prostu dostosowałam się do tej konwencji, choć nie było mi wcale do śmiechu. Ale to nie jest tak, że my żyliśmy w cieniu śmierci. Mieliśmy dużo planów na przyszłość, cieszyliśmy się na nowy sezon teatralny, nową rolę Andrzeja, który miał zagrać hrabiego Aleksandra Fredrę.

Teraz też pani się uśmiecha.

- Czuję się już dużo spokojniejsza. Na początku było mi bardzo ciężko, ale odkryłam, że jest wokół mnie dużo dobrych ludzi. To nasi przyjaciele i znajomi, ale także obcy ludzie, którzy podchodzą do mnie na ulicy i mówią, żebym się nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze. Bardzo pociesza mnie fakt, że mój mąż odszedł spokojnie, we własnym domu, a nie w szpitalu, bez całej tej przedśmiertnej męczarni, której się tak obawiał. Kiedy szłam spać ostatniego wieczoru, Andrzej powiedział: żoneczko, taka jesteś dla mnie dobra, taka kochana, do jutra. Przypomniałam to sobie rano, kiedy już zostałam sama.

A potem spadła na panią powszechna krytyka. Tabloidy wyliczały, ile minut spędziła pani na stypie, robiły pani zdjęcia na śmietniku i pisały, że wyrzuca pani rzeczy męża.

- Obiecałam sobie, że nigdy tego nie skomentuję i dotrzymam słowa. A wtedy tłumaczyłam sobie, że takie rzeczy robią ludzie, którzy nic znają ani mnie, ani Andrzeja. Kiedy po śmierci męża otwierałam swoją pocztę na portalu Wirtualnej Polski, zawsze migało mi gdzieś w przelocie moje nazwisko. To byty kolejne "doniesienia" na mój temat. Pomyślałam wtedy, że Andrzej był dla mnie zawsze tarczą ochronną. Kiedy ją straciłam, zaczęto bez pardonu uderzać we mnie i w moje uczucia. Ale miałam nadzieję, że jeśli normalny człowiek czyta o mnie na plotkarskich portalach takie bzdury, to musi sobie zdawać sprawę z tego, jakie to wszystko jest nieprawdziwe. Na szczęście miałam wielkie wsparcie w rodzinie, współpracownikach i znajomych męża, dobrych gestów było znacznie więcej niż negatywnych. Od tych złych starałam się psychicznie oddzielić.

Jak można się oddzielić od paparazzich, którzy czyhają przed domem i mówią, że mają na panią zlecenie?

- Paradoks tej sytuacji polega na tym, że czasami z tymi fotoreporterami rozmawiałam i wtedy zwykle okazywało się, że to są ludzie sympatyczni i inteligentni, wyczuwałam w nich nawet cień życzliwości dla mnie. Tłumaczyli, że muszą mi zrobić zdjęcia, bo to ich praca, czasem pytali, jak się czuję. Oczywiście to, że stali przed moim domem, było dla mnie niekomfortowe, bo nie lubię być na widoku, ale w pewnym sensie rozumiałam, że muszą robić swoje. Bardzo mnie pod tym względem uodporniło małżeństwo. Andrzej potrafił takie sytuacje lekceważyć, a poza tym jako jego żona musiałam się z nimi stale mierzyć. Od początku byłam przecież oceniana, na końcu też mnie oceniano. Jakiś czas temu obiecałam sobie, że już nigdy nie otworzę żadnej strony internetowej, gdzie można znaleźć plotki. I że nie będę komentować niczego, co dotyczy naszego związku. Jedynym komentarzem będzie ta książka. Ten, kto naprawdę zechce poznać małżeństwo Łapickich, zdecyduje się na niewielki wydatek i dowie się, jak wyglądały nasze relacje.

Czego się dowie?

- Że wbrew pozorom łączyło nas podobne podejście do życia, poczucie humoru i duży szacunek do siebie nawzajem i świata. I jeszcze jedno: że nasze małżeństwo było zupełnie zwyczajne. Jest pani ubrana na czarno. To żałoba?

- Tak.

Jak długo zamierza pani ją nosić?

- Jak uczy tradycja, obyczaj - pół roku. Nie lubię czarnego koloru i nie miałam specjalnego wyboru w szafie, kiedy mąż zmarł, chyba tylko jeden komplet wyjściowy. Musiałam szybko, co też zostało zauważone przez bulwarówki, uzupełnić swoją garderobę. Ale proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdybym tego nie zrobiła.

Więc ubiera się pani na czarno, żeby się tabloidy nie czepiały?

- Nie, to był pierwszy odruch. Kiedy umiera ktoś bliski, trzeba iść do sklepu i kupić ubrania w czarnym kolorze. Ale tak naprawdę żałobę noszę w sobie, nie potrzebuję jej uzewnętrzniać. Choć z drugiej strony te czarne stroje to wyraz szacunku dla męża. W pierwszych dniach po jego śmierci przez nie i przez obrączkę na właściwej ręce ludzie łatwo mnie rozpoznawali. Szłam przez centrum Warszawy i słyszałam, jak mówią do siebie: "Zobacz, to jest chyba ta Łapicka". Zastanawiali się, czy jestem mała, czy duża, oceniali, jak się zachowuję, komentowali, czy się uśmiecham, czy nie uśmiecham. Teraz już bym pewnie na coś takiego nie reagowała, ale były momenty, że łzy same mi leciały z oczu.

Książkę "Łapa w łapę" skończyliście pisać dosłownie kilka dni przed śmiercią męża.

- Tak, ale podpisy do zdjęć i wstęp napisałam już później. I to było ciężkie, bo wszystko trzeba było napisać w czasie przeszłym.

A mimo to nie widać w tych podpisach smutku. Wręcz przeciwnie, są raczej zabawne.

- Bo nasze życie w dużej mierze było piękne i radosne, chociaż wiele rzeczy nas różniło. Nie byliśmy parą, która spija sobie słowa z ust i ma na każdy temat takie samo zdanie. Wręcz przeciwnie, czego dowodem są choćby te nasze rozmowy. Poza tym nie jestem osobą, która będzie się żaliła, jakie to ją dotknęło nieszczęście. Nie czuję się dobrze w roli wdowy opowiadającej w pełnym umartwienia tonie o swoim mężu.

Jak wyglądała praca nad książką?

- Przychodziłam z dyktafonem albo komórką i Andrzej wiedział, że będziemy rozmawiać. Starałam się wcześniej wymyślić temat, wrzucałam pierwsze zdanie, a Andrzej na nie odpowiadał. Nie potrzebował się do tego przygotowywać, zwłaszcza jeśli rozmowa dotyczyła filmów, w których grał, czy jego przyjaciół. Chociaż mnie najbardziej interesowało jego wnętrze. To, jakie ma poglądy, podejście do życia, jak został wychowany. To były krótkie, pięcio-, dziesięciominutowe rozmowy.

Czy dowiedziała się pani z nich czegoś nowego o mężu?

- Że był bardzo uczuciowym człowiekiem. Kiedy po jego śmierci czytałam w gazetach wspomnienia o nim, to we wszystkich artykułach powtarzały się określenia "zdystansowany, chłodny, ironiczny". Tymczasem dzięki tym rozmowom odkryłam, że był bardzo emocjonalną osobą, tylko po prostu o tym nie mówił.

Jakie to uczucie czytać artykuły o bliskiej osobie, która właśnie zmarła?

- Raczej wiele uczuć. Zwykle to były artykuły o jego twórczości, opatrzone archiwalnymi fotografiami i wobec tych łatwo mi się było zdystansować. Trudniej było z bardziej osobistymi wspomnieniami, bo to był już mój mąż, człowiek, którego dobrze znałam. W jednym z tygodników było zdjęcie Andrzeja zrobione w Teatrze Narodowym. A ja pamiętałam, że wybierałam mu tamtego dnia ubranie, bo wiedziałam, że będzie fotografowany. Czytałam ten artykuł i myślałam: mężu, gdzie jesteś? Było mi smutno.

Mąż wyznaje w książce, że pokochał panią za piękno duchowe...

- No tak, bo przecież nie za fizyczne (uśmiech).

... a za co pani go kochała?

- Za to, że czułam się przy nim bezpieczna. Otoczona opieką od pierwszych chwil, psychicznie i emocjonalnie. Byliśmy w życiu partnerami i odczuwałam to jako zaszczyt, a on, mam nadzieję, jako przyjemność. Udało nam się stworzyć normalną rodzinę.

Bardzo często powtarza pani: byliśmy normalną rodziną. Tak jakby pani chciała zamknąć usta tym wszystkim, którzy wypominali wam ogromną różnicę wieku, całe 60 lat.

- Rzeczywiście, ciekawość ludzka wywoływała we mnie konieczność tłumaczenia, że jest dokładnie na odwrót. Naprawdę chciałabym, żeby ludzie, którzy przeczytają książkę, poczuli normalność naszego związku. Związku dwojga ludzi, którzy spotkali się w pewnym momencie życia i postanowili kawałek drogi przejść razem. I lepiej lub gorzej im się to udawało.

Co mąż pozostawił pani po sobie?

- Poza odrobiną odporności, również poczucie, że miałam radość czerpać z jego niezmierzonej inteligencji i wyobraźni. To jest największe bogactwo, że on miał ochotę się tym dzielić, inspirować mnie, cieszyć się z moich sukcesów. Sprawił, że niepostrzeżenie dla samej siebie stałam się inną osobą, przewartościował mi się świat. I teraz wiem, że te wszystkie złe rzeczy, plotki, wszystko minie, a zostanie mi to, co razem przeżyliśmy. Pamiętam na przykład naszą pierwszą rocznicę ślubu: poszliśmy do restauracji U Kucharek, gdzie był fortepian i mąż pierwszy i jedyny raz zatańczył ze mną. Nienawidził tego szczerze, ale poprosiłam pianistę, żeby zagrał, i mąż poczuł się w obowiązku poprosić mnie do tańca. To była wzruszająca chwila.

A co pani dała mężowi?

- Wiedziałam, że to pytanie padnie, więc zawczasu przygotowałam sobie odpowiedź: pokazałam mu YouTube. Ale tak naprawdę mam nadzieję, że dałam mu radość życia. Kiedy wstawałam rano i cieszyłam się, że świeci słońce, mój mąż miał zgoła odmienne poglądy na początek dnia, szczególnie że budziłam go dość wcześnie. On często tak ironizował i dokuczał mi po swojemu, ale lubił to, że budzimy się do życia kolejny raz, że będziemy coś robić, że mamy plan. Na przykład ja pójdę po gazety i kupię mu nową książkę, bo pochłaniał jedną dziennie. A potem zjemy razem obiad, pójdziemy na spacer, spotkamy się z jego przyjaciółmi. Mam nadzieję, że dzięki naszemu małżeństwu Andrzej ciągle na coś czekał: nowe role, spotkania z widzami. Myślę, że to jest w pewnym okresie życia duża wartość.

Myśli już pani o przyszłości? O tym, że zwiąże się kiedyś z innym mężczyzną?

- Nawet rozmawialiśmy z mężem na temat "życia po życiu". Nie robiliśmy castingu na mojego przyszłego partnera, ale Andrzej żartował sobie z tego. Wierzę, że chciałby, żebym była szczęśliwa. A ja też nie zamierzam się skazać na wieczną żałobę. Te trzy lata wspólnego życia są dla mnie skarbnicą, z której będę czerpała przez resztę życia, bajkową przygodą, ale czeka na mnie za jakiś czas inne życie. Być może bardziej zwyczajne, że użyję swojego ulubionego przymiotnika. A być może niezwyczajne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji