Tomaszewski - uwodziciel
O "Peryklesie" powinienem napisać już dawno: wszak premiera odbyła się kilka miesięcy temu, na przedstawieniu - i owszem - byłem, czas naglił, wiedziałem bowiem, że moja nieskorość, jeżeli doda się cykl produkcyjny miesięcznika, może sprawić, że notatki dotrą do czytających, gdy widowisko nie będzie widowiskiem, tylko pozycją w almanachu scen polskich. I co? I nic. Czyżby to przez "guziki", którymi bawił się Tomaszewski w roztmowie z panią Rajewską? Może i "guziki" mają coś do rzeczy. Wydaje mi się jednak, że, wszedłszy w świat "Peryklesa", dałem się uwieść jego pozaczasowości - i zdałem się na bogów. A bogom widać nie zależy, abym zajmował się jakimiś doraźnościami. Oto co może wyniknąć, gdy ktoś za bardzo przejmie się tym, co ogląda. No, ale dość żartów. Tym bardziej że w końcu - piszę.
Rozsupłując zagadkę swej opieszałości (fakt ten zagadką był, mniemam, tylko dla mnie), zaplątałem się mimo woli w nitki z "guzikami". Winienem ci tedy, czytelniku, wyjaśnienie. Otóż Henryk Tomaszewski w rozmowie z Iwoną Rajewską powiedział: "Sęk w tym, że nasi recenzenci są, niestety, przygotowani filologicznie i przeważnie cała dyskusja wyczerpuje się na tym, co ja zrobiłem, jeśli chodzi o literaturę, temat literacki. Jeśli jest to Hamlet, "Sen nocy listopadowej", czy Faust, to pół biedy. Gorzej, jeśli, tak jak w przypadku ostatniego mojego przedstawienia, a więc Rycerzy króla Artura, sięgam do eposu rycerskiego z XII i XIII wieku, wówczas recenzenci, zwłaszcza w lokalnych gazetach, nazywają to bajką, bzdurą... (...) A ponieważ pantomima nie mówi, a patrzy, więc można mieć oczy albo... guziki. Jeśli guziki, wówczas nic się nie zobaczy" ("Oczy i guziki" w: "Tu i Teraz" nr 23,1982),
Tomaszewski nic nikomu imiennie nie wytyka, mógłbym więc samozwańczo zaliczyć się do tych krytyków, którzy, zdaniem Mistrza, jego sztukę rozumieją - i cicho siedzieć. Tym bardziej że sam wiem, iż są recenzenci, których nic nie może uratować. Aliści sprawa jest zbyt poważna, aby rzecz całą sprowadzać do głupoty krytyków i recenzentów - czy to lokalnych, czy warszawskich.
Niebezpieczne jest wmawianie, że wszyscy, którzy o pantomimie piszą krytycznie, mają guziki zamiast oczu. Wszak krytykować można z różnych powodów. A ponadto - czy wina filologii jest tak oczywista? Boy z wykształcenia był lekarzem, a przecież "Flirt z Melpomeną" to ani zbiór recept, ani porad, jak pozbyć się kataru. Zresztą twórca "Snu nocy listopadowej" powiada w innym miejscu przywoływanego już wywiadu: "Drażnią mnie (...) nieustanne porównania z tym, co kiedyś zrobiłem do tego, co dzisiaj tworzę. Nie zauważa się, że człowiek się rozwija".
(Nawiasem mówiąc, mogłaby pani Rajewska nie tylko znać się na pantomimie - wyobrażacie sobie, państwo, te oczy, oczy, nie żadne tam guziczki! - ale i lepiej posługiwać się polszczyzną: "z tym... do tego" - toż to nowa forma porównania, nazwijmy ją porównaniem rozmijającym się. Tu zapewne wtrąci się wywiadowczyni: "To mój rozmówca tak powiedział". Może i powiedział. Ale pisane - to nie mówione. O, zemsto filologii!).
Rozumiem Tomaszewskiego, gdy irytują go "przeszłościowe" porównania: wydoskonalił rzemiosło, doszedł do wirtuozerii w tworzeniu scenicznych obrazów, a tu ktoś z rewerencją wspomina niegdysiejsze etiudy, które Mistrz zwykł traktować jako etapy, odcinki drogi wiodącej do kunsztu osiągniętego dopiero teraz. I z punktu widzenia artysty tak to niewątpliwie wygląda. Ale odbiór dzieł sztuki rządzi się nieco innymi prawami. Są dzieła niedoskonałe, chropawe, czasami nawet ułomne
- a hipnotyzujące swą siłą wyrazu. Burzą one i spokój sumienia, i ład, jaki przez lata wprowadzaliśmy w nasze widzenie rzeczywistości. Bywa, iż ustanawiają one również nowe miary estetyczne.
Tak więc chociaż Tomaszewski dzisiejszy umie więcej niż autor "Labiryntu", to przecież nie odbierze tamtemu zasługi, pokazania nam rzeczy wcześniej nie widzianych, nie ubiegnie go w interpretowaniu rzeczywistości przy pomocy klarownych plastycznie formuł. Tamten rozświetlał, ukazywał strukturę elementów świata, ten - usiłuje nas ze światem pogodzić, przekonać, że skoro losowość jest naturą świata, to pochylać się warto nad każdym drobiazgiem, to każde źdźbło należy ocalać od zapomnienia. Losowość zaś sprzęgnięta jest z fabułą. Fabuła służyła zrazu poszukiwaniu prawzorów, archetypów ludzkich zachowań, potem stała się wartością samą w sobie, narzędziem uwodzenia widzów,
Przypomnę jeszcze, iż niegdyś "filologia" nie przeszkadzała recenzentom: pisali entuzjastycznie o przedstawieniach, które mało miały wspólnego z literaturą. A ostatnio i na "Peryklesa" się boczą, choć to - może nie najprzedniejszy, ale jednak - Szekspir.
"Peryklesa" zrealizował Tomaszewski przy udziale dwóch zespołów: Wrocławskiego Teatru Pantomimy i Teatru Polskiego. Główne role grają aktorzy dramatyczni. W programie teatralnym inscenizator wyznaje: "Zafascynowała mnie (...) wprowadzona przez Szekspira postać Narratora - Gowera. To kreator wszystkich wydarzeń, całej akcji sztuki. Poprzez tę postać czytam Peryklesa, przez nią widzę spektakl. Wszystko jest w ręku Narratora, dzięki niemu staje się teatr, czyli to, co niemożliwe i cudowne. Dzięki niemu pojawia się galeria różnorodnych bohaterów w ich działaniach najbardziej wzniosłych i przyziemnych. To Gower-Zapowiadacz jest wcieleniem ducha teatru (...) Nie zapominajmy, że stojąc na zewnątrz stwarzanego przez siebie świata, Gower równocześnie do niego należy. Dlatego jest dla mnie fascynujący - bliski mojej idei teatru, nie skrywającego swojej natury".
Gowera znalazł reżyser w Aleksandrze Wysockim - i powierzył mu mówienie tekstu, którego polską wersję sporządził Leon Ulrich. Myślę, że to były dobre wybory. Wysocki ma temperament, potrafi nawiązać kontakt z widownią. Stary zaś przekład Ulricha pozwala wydobyć naiwny wdzięk opowieści, wprowadza - oczywiście wbrew niegdysiejszym intencjom tłumacza - ton przekory, dystansu. To uwyraźnia zabawę w teatr. Wiele jest scen niewątpliwej urody, jak chociażby ta, wielokrotnie już przez sprawozdawców opisywana: gdy pod ściemniałym niebem, po wzburzonych falach (wyrazistość tej sceny jest w dużej mierze zasługą scenografa, Zofii de Ines-Lewczuk) płynie statek unoszący Peryklesa, niczym średniowiecznego Odysa, Tomaszewski wkłada Gowerowi w ręce miniaturę żaglowca - akcja rozwija się na dwu planach; za chwilę miniaturowy stateczek spłonie, Gower podpali go pochodnią.
Inscenizator, prowadząc bohatera przez różne doświadczenia i obszary, igra konwencjami teatralnymi (choć akcja rozgrywa się w okolicach Morza Śródziemnego, nie rażą cytaty z dalekowschodnich technik teatralnych, wszak i u Szekspira aż roi się od anachronizmów). Niektórzy wykonawcy czują się dobrze w tym materii pomieszaniu, inni - w tym odtwórca roli tytułowej, Andrzej Wojaczek - stają się tylko nosicielami kostiumów.
Wówczas czar pryska. Może zresztą dlatego widzimy błędy, iż rzecz nas tylko bawi, a nie - dotyczy. Stwierdzonym jest przecież, że gdy artysta mówi o tym, co w sobie niewysłowione, a bolesne nosimy, nie dostrzegamy jego potknięć formalnych.
Wychodzimy z teatru - na brud, niedostatek. Odprężenie się ulatnia. Bo spektakl dał zapomnienie, a nie - siłę. I w tym jest podobny do ostatnich pantomimicznych prac Tomaszewskiego. Pewnie takie inscenizacje mają rację bytu, ale proszę nie mówić tym, którym to nie wystarcza, że mają guziki zamiast oczu.