Artykuły

Młody teatr w Bazylei. Zemsta nas ocali

Artyści w Bazylei byli nieuprzejmi wobec widzów. I głosili przerażające tezy: Europę przed kryzysem może ocalić tylko bolesny seans gniewu, żalu i... odwetu - pisze Joanna Derkaczew z Bazylei.

Reżyserzy zaproszeni na międzynarodowy festiwal młodych talentów w Bazylei (Theaterfestival Basel) proponują opluwanie sąsiadów jako formę terapii. Rzućmy wreszcie na stół wszystkie wzajemne pretensje. Bądźmy okrutni i impertynenccy. Odbijmy sobie za wszelkie kompleksy. Może jeśli Belgia przeprosi wreszcie za Kongo, Holandia przestanie przechwalać się serami (który kraj nie ma najlepszych serów na świecie?), Luksemburg przyzna, że jest za mały jak na państwo, a Niemcy zmuszą Angelę Merkel, by nago obiegła 50 razy Brukselę, krzycząc: "Jestem nazistowską dziwką" - spuścimy trochę powietrza z nadętych policzków i jakoś się dogadamy.

Bez małego seansu nienawiści projekt UE czeka przyszłość nie lepsza niż los "projektu Jugosławia". Taką czarną wróżbę przedstawia holenderska reżyserka serbskiego pochodzenia Sanja Mitrović w "Crash Course Chit Chat". Na scenie piątka aktorów z krajów przekonanych, że Europa się bez nich nie liczy (Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Holandia, Belgia). W tle olbrzymi obraz notabli ściskających sobie dłonie podczas kongresu berlińskiego z 1878 roku. Obradujący pod przewodnictwem kanclerza Otto von Bismarcka przywódcy państw podpisali wówczas porozumienie, które brytyjski premier Benjamin Disraeli nazywał z zachwytem: "honorowym pokojem". Wiele postanowień tego porozumienia (m.in. decyzja o utworzeniu ojczyzny Mitrović - Serbii) szybko przerodziła się w konflikty, które doprowadziły do największych wojen XX wieku. Reżyserka poszukująca ratunku dla Europy postanowiła więc przetestować na aktorach inną strategię. Zabroniła im wszelkiej kurtuazji, wspaniałomyślności czy wspinania się ponad wzajemne uprzedzenia. Aktorzy przygotowali na próby historie swoich rodzin (Francuzka o włoskiej babci zgwałconej przez niemieckiego żołnierza, Belg o flamandzkiej matce sprzątającej u Walonów) oraz pudła z narodowymi symbolami (Shakespeare, Champagne, Tintin, Vermeer). Mitrović sprawiła, że w spektaklu wszystko, z czym przyszli, zamiast powodem do dumy stało się źródłem wstydu. "Macie się obrażać, wyrzucać z siebie najbardziej banalne i krzywdzące stereotypy, a każdy z was musi zostać przez resztę grupy upokorzony" - powtarzała artystom podczas dwumiesięcznego zgrupowania.

Z improwizacji wyrosła np. scena, gdy niemiecka aktorka błaga resztę zespołu: "Powiedzcie, co mam zrobić, byście już nigdy więcej nie nazwali mnie nazistką?". Po krótkiej naradzie urodzona kilkadziesiąt lat po wojnie Katja Dreyer krąży po scenie, nieudolnie zasłaniając obnażone ciało i krzycząc: "I am a Nazi whore!". Francuzka liczy. Gdy dziewczyna zbliża się do okrążenia dwudziestego, Belg i Holender usiłują zmusić Brytyjczyka, by nie uciekał wzrokiem i też sobie popatrzył. Wkrótce każdy z nich będzie miał przecież swoją chwilę wstydu. Każdy oprócz Belga. "Belga nie da się obrazić, Belg z niczym się nie identyfikuje, z niczym nie ma problemu" - narzekali po spektaklu aktorzy. "Belga można najwyżej zmęczyć" - zawyrokowali po tygodniach prób i urządzili Geertowi Vaes jatkę. W finale to jednak właśnie Belg, człowiek bez właściwości, okazał się Europejczykiem idealnym, szansą na zbawienie reszty popaprańców. Upozowany na Chrystusa karmi zgromadzonych papierem, jedyną komunią, jaką wszyscy przyjmują zgodnie od czasów brukselskiej biurokracji. Sanja Mitrović proponuje więc oczyszczający seans gniewu, żalu i odwetu, po którym nie zostaną już żadne niepomszczone krzywdy. Ani tożsamości narodowe.

Południowoafrykański reżyser Brett Bailey (teatr Third World Bunfight) eksperymentuje z jeszcze bardziej niepokojącą propozycją rozwiązania sporów. Może by tak powrócić do starego dobrego apartheidu? Swój głośny spektakl "medEia" skomponował wokół prostackiej tezy, że z mieszania ras nic dobrego nie wynika. Znaną z tragedii antycznych historię księżniczki Medei Bailey i autor tekstu Oscar van Woensel wcisnęli w ramy dynamicznej piosenki miłosnej, jakiej nie powstydziłaby się Adele.

Fatalny finał wydarzeń od początku daje się wyczuć w refrenach i komentarzach, które wyśpiewuje chórek ciemnoskórych piękności. Na tym nie koniec uproszczeń, klisz i przesady. Medea, która dla przybywającego zza mórz Jazona zdradziła rodzinę, opuściła kraj, a rozczarowana rozwiązłością męża zamordowała ich synów, w spektaklu jest oczywiście Afrykanką. Pozbawiony pierwotnej namiętności, cyniczny przybysz zza morza Jazon jest biały. Banalną atmosferę opery mydlanej podbijają cytaty z "I will survive" Glorii Gaynor i "Love will tear us apart" Joy Division.

Przerysowanie jest tak nachalne, że wprowadza całkowitą dezorientację. Z tym apartheidem to na serio? Bailey, znany z projektów nastawionych na konsternację (na tegorocznym Berliner Festspiele w "Exhibit B" wystawi w gablotkach namibijskich aktorów i afrykańskich emigrantów ukrywających się Niemczech), nie rozwiązuje zagadki. Po przetestowaniu skrajnej wersji rasistowskiej telenoweli nie sposób jednak więcej głosić poglądów, że w kraju z tak bolesną historią sprawy rozwiązuje się jednym dekretem: "znosimy apartheid i wszystko będzie dobrze".

Artyści w Bazylei przekraczali granice uprzejmości wobec widzów, głosili przerażające tezy. Egipcjanka Laila Soliman w "No Time For Art 0" zmusza widzów, by przez godzinę odczytywali z rozdanych kartek: "Żądam, by postawiono przez sądem tych, którzy odpowiadają za zabicie: Bassema El Desouky, lat 20, studenta inżynierii, zabitego w Port Said 1 lutego 2012 roku, podczas masakry na Stadionie Port Said na meczu drużyn Ahly - Masry". W Zurychu widzowie wszczęli wulgarną kłótnię, gdy jedna z dziewczyn dodała do swojego komunikatu: "...i żądam też, by postawiono przed sądem mój rząd, mój parlament, w ogóle wszystkich szwajcarskich polityków i biznesmenów, którzy wspierają finansowo reżimy mordujące swoich obywateli!". Odpowiedziały jej okrzyki: "Nie wierzę w męczenników!" i "Chcą współczucia, a sami zmuszają nas do czytania, jak faszyści!". Soliman zdaje sobie sprawę, że spektakli o "strasznych rzeczach gdzieś daleko" na międzynarodowych festiwalach jest zawsze zatrzęsienie. Uważa jednak, że jej obowiązkiem jest być bezczelną i mimo wszystko zmuszać publiczność, by przyjrzała się właśnie jej tragicznej historii.

Belgijski reżyser Raven Ruell przekonywał w "Mission", że powinniśmy wreszcie zaakceptować własny rasizm, faszyzm, uprzedzenia. Nie powiedział wprost: "utul w sobie rasistę". A jednak jego bohater misjonarz, który staje przed publicznością, by opowiedzieć o swoich przeżyciach w Kongu, po dwóch godzinach autokrytycznego monologu odkrywa nagle w kulisach martwego sępa, podnosi go i przyciska mocno do piersi. Być oprawcą to też trauma, a żyć dalej trzeba.

Festiwal w Bazylei pokazał okropnych, słabych ludzi w poszukiwaniu praktycznych rozwiązań. Była burza mózgów dla wszystkich, którzy nie wierzą w Europę jako unię ludzi cywilizowanych i zdolnych wybaczyć sobie przeszłe urazy. Jesteśmy mściwymi barbarzyńcami i pamiętajmy o tym, usiłując się dogadać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji