Trans-Atlantyk
Można by powiedzieć tak: Gdyby Gombrowicz chciał zrobić z "Trans - Atlantyku" sztukę do grania na scenie, toby zrobił. A jednak mistrz tego gatunku, autor genialnej "Operetki", "Ślubu'' i "Iwony, księżniczki Burgunda'' wolał obraz polskiej emigracji zaprezentować w formie pisanych w pierwszej osobie wspomnień "początkującego emigranta". Po cóż więc przenosić na scenę rzecz zupełnie i pod każdym względem nie nadającą się do tego? Oglądajmy co jest do oglądania, a co jest do czytania - czytajmy.
Ale cóż. W sytuacji, kiedy szansę na zapoznanie się z twórczością jednego z największych pisarzy polskich są znikome (a to ze względu na żałosne nakłady i brak wznowień) - prezentacja w teatrze staje się ważna, a częstokroć dla odbiorcy jedyną możliwością obcowania z gombrowiczowskim teatrem. Dlatego reżyserowi należą się wyrazy uznania za pomysł, oraz za mądrą adaptację i realizację tego karkołomnego zadania.
Ten spektakl, w którym centralną postacią jest narrator - Gombrowicz, to właściwie jakby głośne czytanie książki, urozmaicane licznymi, choć nad wyraz skromnie obudowanymi scenograficznie i muzycznie (czasem jest to już skromność przesadna) ilustracjami - scenkami z udziałem pozostałych aktorów. Pomysł ryzykowny, biorąc pod uwagę, że aktor odtwarzający główną rolę jest na scenie ok. 3 godziny bez przerwy i ma w tejże roli kilka długich monologów. Ale Jacek Chmielnik radzi sobie tu znakomicie. Doskonale utrzymuje lekko ironiczny dystans, właściwy opowiadającemu, do pojawiających się w jego otoczeniu postaci.
We wskazówkach dla reżysera i aktorów, chcących realizować "Ślub" Gombrowicz napisał, że "sztuka ta jest korowodem masek, gestów, krzyków i min", oraz, że obowiązują w niej prawa snu. Otóż właśnie w takim sennym korowodzie prezentują się groteskowe postacie scenicznej wersji "Trans-Atlantyku" przewijające się przez opowieść narratora. I cały czas utrzymuje się efekt odtwarzania przeszłości: Tylko narrator - Gombrowicz jest realnie obecny, a całą resztę przywołały tylko jego słowa i wyobraźnia na krótką chwilę opowiadania.
Fakt, że książki Gombrowicza są dostępne polskiemu czytelnikowi w znikomym stopniu, nie był naturalnie jedynym powodem wystawienia "Trans - Atlantyku" przez Mikołaja Grabowskiego. Nie bez znaczenia z pewnością są okoliczności, w jakich rozgrywa się opowiadanie głównego bohatera: Oto Polak opuszcza w celach turystycznych ojczyznę i tuż po przybyciu na miejsce dowiaduje się, że w kraju wybucha wojna, w związku z czym staje nieoczekiwanie wobec problemu emigracji, na którą decyduje się ostatecznie. Słuchając relacji Gombrowicza, który przecież (co warto tu przypomnieć) rzeczywiście stał się nagle emigrantem przybywając jako turysta-reporter do argentyńskiej stolicy Buenos Aires z końcem sierpnia 1939 roku, trudno nie myśleć o setkach ludzi, którzy w grudniu ubiegłego roku zaskoczeni gwałtownie zmienioną sytuacją w kraju, zdecydowali się na gorzki los emigranta.
Dlaczego gorzki? Pełnej odpowiedzi dla dzisiejszych emigrantów Gombrowicz naturalnie dać nie może, bo inne są teraz czasy, inne układy itd. Ale, mimo to można traktować dziś "Trans Atlantyk" jako trzeźwe uprzytomnienie przyszłemu emigrantowi, co dzieje się "tam" z Polakami. Trudno jest wyjechać na zawsze z kraju. I również trudno zaasymilować się w obcej kulturze, odrzucając cały bagaż własnej. Więc zagubieni w morzu męczącej nostalgii chwytają się wytartych i zdeformowanych przez nadużycie symboli i elementów tradycji narodowej. Oczywiście, że nie wszyscy i nie każdy w takim stopniu jak to przedstawia szyderczy tekst Gombrowicza, ale kto miał kontakt z emigracją polską musi przyznać, że - niestety - coś w tym jest".
Próbujący odnaleźć się w nowej, obcej rzeczywistości, emigrant ma do wyboru dwie drogi, stały kontakt z zastanym środowiskiem polskim i życie wśród wspomnień, pamiątek, symboli i sennych powrotów do ojczyzny.
Można też zerwać z tym wszystkim. Stać się Francuzem, Włochem, Niemcem, Argentyńczykiem. Nowy, kolorowy świat jest tak kuszący i bogaty! W "Trans - Atlantyku" symbolem tej nowości jest Gonzalo, argentyński milioner (a przy tym pederasta). Kolorowy jak papuga, bez smaku i bez sensu urządzający swój kapiący bogactwem pałac, mający w nosie jakąkolwiek tradycję, zapatrzony w teraźniejszość i - ewentualnie - przyszłość. Przeciwstawiający polskiej, z namaszczeniem przywoływanej Ojczyźnie, karykaturalnie brzmiącą ... Synczyznę... Liczy się dziś jutro. Precz z przeszłością. Ważne są pieniądze i zabawa. Patriotyzm? Honor? To furda! Jak trudno porozumieć się z takim Gonzalesem... Więc co? Wracać?... "A płyncież wy, płyncież, rodacy, do Narodu swego" - rzuca Gombrowicz, świeżo upieczony emigrant w stronę odpływającego z Argentyny polskiego statku - "Do narodu świętego, chyba przeklętego. Płyńcież do Stwora tego świętego Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może. Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze między Bytem a Niebytem trzymał. Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego... żeby on was szałami swymi męczył, dręczył, dzieci wasze, żony, na śmierć, na skazanie, sam konając w konaniu swoim.."
Najnowsza premiera Teatru im. Słowackiego jest kolejną (na co zwracam uwagę!), ciekawą propozycją tego zespołu w nowym sezonie. Oryginalność i rzetelność pracy reżysera idzie w parze z dobrą grą aktorów, (Pewne dłużyzny usprawiedliwia fakt, że reżyser chciał przedstawić jak najwięcej gombrowiczowskiego tekstu. Jednak chyba należało zrezygnować z kilku scen rwących i "obciągających" całość). Wspaniała jest "galeria" starych rodaków (Kazimierz Witkiewicz, Jerzy Sagan, Jerzy Nowak, Jerzy Kopczewski, Władysław Dewoyno, Leszek Kubanek, Andrzej Kruczyński). Efektowna i błyskotliwa rola Gonzala (Jan Peszek) choć może trochę już nazbyt groteskowa i przerysowana. I bardzo dobry, co jeszcze raz trzeba podkreślić, Jacek Chmielnik grający Gombrowicza.