Podniety wzięte z literatury
Motto 1: "Dążyłem do tego żeby Polak mógł z dumą powiedzieć: należę do narodu podrzędnego. Z dumą. Albowiem, jak łatwo zauważyć tyleż to poniża co wywyższa. Ono degraduje mnie w moim charakterze członka zbiorowości, ale zarazem osobiście wywyższa mnie ponad zbiorowość: oto nie dałem się oszukać; jestem zdolny osądzić własne umieszczenie w świecie; umiem zdać sobie sprawę z mojej sytuacji; jestem przeto człowiekiem pełnowartościowym".
Motto 2: "Nie jest satyrą ("Trans-Atlantyk"). Nie jest "rozrachunkiem narodowego sumienia". Nie jest filozofią. Nie jest historiozofią. Czymże jest zatem? Opowiadanie które opowiedziałem. W którym między innymi występuje Polska. Ale nie Polska jest tematem, tematem, jak zawsze, jestem ja, ja sam, to są moje przygody, nie Polski. Tyle tylko, że jestem Polakiem."
Motto 3: "Siła zbiorowa rodzi się w ten sposób, że każdy zdobywa się na pewne ustępstwa z siebie, tak stwarza się potęga wojska, państwa lub kościoła. Potęga narodu. Ale to odbywa się kosztem jednostki".
1.
I cóż z tego, że w innym miejscu, sto razy wmawia nam pisarz, że daleki jest od historiozofii, i że porozumiewanie się za pomocą sztuki jest zabawnym nieporozumieniem. Przystępując - powiada dalej - do budowy mego koślawego transatlantyku nie miałem pojęcia, że pożegluję na nim ku ojczystym brzegom, jako buntownik i korsarz. I gdyby - to dalej Gombrowicz - moich bełkotliwych bluźnierstw, półsennych prawie, nie wyciągnięto i nie zaczęto nimi potrząsać, one nie stałyby się moją flagą i ja nie odkryłbym, że mój statek, to wojenna fregata, której zadaniem bój o nową polskość.
To trochę takie gadanie, jakby na przykład gadał piekarz, że wypiekł bułki nie po to, żeby ludzie jedli, tylko żeby nie jedli. Cały bój Gombrowicza kierowany przeciwko Polakom, cała jego wspinaczka, żeby na szczycie
swego dzieła postawić wreszcie wizerunek Anty-Polaka, to znaczy osobnika wolnego od bełkotu, mgławicowatości. Od ciężaru stereotypów historycznych; uwolnionego od milion razy powtarzanych gestów, Osobnika antyhistorycznego, wymachującego pięścią wszystkim ślinieniom się dziejowym i posłanniczym. Więc to wszystko, co u Gombrowicza nie jest przecież niczym innym, jak bojem o Polaka, jest historiozofią. Nie jest przeto sprawą przypadku, że nasz teatr - dla którego najwyższą i często, niestety, jedyną miarą ambicji jest przekształcenie się w świątynie, konfesjonał i arenę buntu - szuka nieustannie podniet w literaturze, która daje okazję do realizowania takiego właśnie teatru. Jeśli zaś to przesłanie da się spełniać nie tylko w patetycznym krzyku Kordianów, jeśli w ten pogłos trąb miedzianych da się wprowadzić lżejszy ton klarnetu, to takiej okazji nikt nie przepuści. Gdy w dodatku, jak to na przykładzie Gombrowicza, mamy do czynienia z wielkością pisarską.
No więc, dobrano się i do "Trans-Atlantyku". Powieści, która wyszła drukiem w roku 1953, a napisana została w Argentynie, przypłynął był tam Gombrowicz jako turysta latem 1939 roku, i już się wydobyć nie mógł, bo wojna postawiła mur nie do przebicia. "Ale co to takiego był ten "Trans-Atlantyk"? - pisze Gombrowicz. - Cudactwo i dziwactwo wyssane z palca, utkane z dziesięciu tysięcy podnieceń, dzieło fantastyczne. Polska? Polska wjechała pod moje gęsie pióro mimochodem, tylko dlatego, że pisałem o Polakach - i dlatego może, iż wyczuwałem ją jako anachronizm, a zatem nadawała się do mego teatrzyku, do tej staromodnej dekoracji."
I tak to powstała powieść - teatrzyk o Polakach, którzy w swoich, by tak powiedzieć, deprawacjach obyczajowych, historiozoficznych, w swoich obsesjach "polactwa" przenoszonych przez tyle epok, pokazanych tam właśnie, pod obcym i egzotycznym niebem Argentyny, tym dotkliwiej objawiają swoją nadwiślańską duszę. Sięgnął po tę powieść młody reżyser, Mikołaj Grabowski, którego nominacja na dyrektora szacownego Teatru im. Słowackiego w Krakowie, stała się sensacją środowiskową. Tę funkcję łączono zawsze z posiwiałymi głowami i oto na fotel po Pawlikowskich, Kotarbińskich, Fryczach i Dąbrowskich wtargnął młody chłopak w sportowej marynarce i bez krawata. I zaczął nie Słowackim, nie Norwidem, nie Fredrą, lecz Gombrowiczem. I na dobitkę "Trans-Atlantykiem". Na godzinę przed spektaklem, w gabinecie dyrektorskim, w którym przed laty miałem sposobność poznać Solskiego, powiada: wydaje mi się, że teatr lat osiemdziesiątych, tych, które jeszcze nam pozostały, będzie zupełnie innym myślowo niż to, co mamy za sobą.
2.
Wstyd powiedzieć, ale w tej sali nie byłem już kilkanaście lat. Po raz ostatni chyba na filmowym "Weselu" Wajdy. Rozglądam się po foyer i widowni. Jest jeszcze pusto. Kurtyna Siemiradzkiego w dobrym stanie. Odnowiona. Ale z innymi detalami i nie-detalami już gorzej. Złote i czerwone aksamity spełzły w kolorze, prześwitują okaleczenia, obłazi materiał z obić, postękują fotele zawsze tu zresztą bardzo niewygodne.
I oto nagłe przypomnienie. Przecież w tym roku mija równo 90 lat od czasu otwarcia tego teatru. I właściwie pierwszego w kraju nowoczesnego gmachu teatralnego. Wtedy, w roku 1893, cały obszar działań polskiej sceny - wyjąwszy pierwsze reformatorskie, próby Koźmiana na pobliskiej scenie Starego - był obszarem bardzo prowincjonalnym. Cała zresztą Europa, prawie cała Europa, nie wyglądała lepiej. W tamtym czasie kształt przedstawienia scenicznego opierał się o błache teksty, płaską, malowaną dekorację i solowe popisy aktorów. Teatr dzisiejszy budujący spektakl syntetyczny, stanowiący sumę artystycznego i intelektualnego owocu pisarza, reżysera, aktorów i scenogra, był w drugiej połowie wieku XIX , zjawiskiem prawie nieznanym. W Polsce, pierwsze kroki na tym polu czynił wspomniany teatr Koźmiana.
Tak więc początek działania sceny przy placu Ducha w Krakowie, to początek zupełnie nowej epoki w historii narodowej sceny. To początek, powiedziałbym, nowoczesnej świadomości w dziele kultury teatralnej. Zbiega się on z formowaniem teatru wchłaniającego najlepsze wartości polskiego piśmiennictwa i jednocześnie współharmonijnie asymilującego wszystkie wartości europejskie. Tutaj za pierwszej dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego podniesiono kurtynę przed wielkimi dramatami Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Tu w pełnej i twórczej formie pokazano sztuki Szekspira, Moliera, Czechowa i Racine`a, Lope de Vegi i Ibsena. Tu właściwie był początek nowoczesnego kształtowania ekipy aktorskiej, która przemożnie wpłynęła na dalsze, po dziś dzień odczuwalne, losy polskiego teatru. Wnętrze tego gmachu jest przesycone wspaniałą historią dziewięciu dekad. . I
3.
Można powiedzieć, że teatralny Kraków dnia dzisiejszego, podmywa fala adaptacji literatury nie napisanej dla teatru. Zjawisko nie nowe, teraz jednak ostrzej dostrzegalne. Nie jestem pewny czy dzieje się to ze szkodą dla przerabianych tekstów. Wydaje mi się jednak, iż adaptacje powieści sprzeniewierzają się nie tyle literaturze, co teatrowi. Teatrowi z jego raczej niezbywalnymi rygorami budowania dramatu. Ich rozchwierutanie, co szczególnie jest zauważalne przy Gombrowiczu, który wymaga nie
za szybkiego czytania, który w swej stylistyce i manierze zmusza czytelnika do powtórzeń, ich więc rozchwierutanie nie buduje potrzebnego napięcia na widowni. Tego napięcia, które nie tylko budzi zainteresowanie dla biegnącego na scenie dramatu, lecz i je współtworzy.
Tak jest i z "Trans-Atlantykiem" Mikołaja Grabowskiego. Ale to jest tylko część sprawy. Bo przecież mimo te zastrzeżenia, dostaliśmy przedstawienie, które w swej bogatej warstwie inscenizacyjnej buduje nie tylko sugestywne widowisko, lecz i niesie, i nie gubi gombrowiczowskiej historiozofii. Tak, historiozofii, którą jest przesiąknięty "Trans-Atlantyk" mimo wykrętów autora.
W tym kabarecie wypreparowanym od rzeczywistego świata, a mieszczącym się na nierozpoznawalnym obszarze opakowanym liszajowatym płotem, Grabowski dokonuje odsłonięcia polskiej gęby. Także w pałacu Gonzalesa, który to pałac i jego gospodarz w swojej zmienności, kontredansie scenicznym jest usposobieniem dotkliwie odczuwalnej inności. Gonzalesa kreuje Jan Peszek.
Świetna rola Kazimierza Witkiewicza, jako ministra Kosiubidzkiego. Podziwu warta praca i nadzwyczajny trud olbrzymiej roli niesionej przez Jacka Chmielnika wcielającego się w Autora. Wyrównany na ogół poziom aktorski zespołu, szczególnie męskiej jego części.
A na widowni prawie komplet. W porządku? W porządku.
I tyle sprawozdania z pierwszego dnia w Krakowie.