Artykuły

Obrazoburca

Na scenę TEATRU im. J. SŁOWACKIEGO wkroczył w nowej szacie: Witold Gombrowicz. Autor mający w przedwojennym dorobku głównie prozę powieściową ("Pamiętnik z okresu dojrzewania", słynną "Ferdydurke" oraz jedyny dramat "Iwonę, księżniczkę Burgunda"), przy­stąpił do pisania następnej po­wieści "Trans-Atlantyk" na emi­gracji w Argentynie. Przybył tam jako reporter-podróżnik pod koniec sierpnia r. 1939 i już nie wrócił do kraju. Nie chciał wracać fizycznie, choć ciągle powracał duchowo jako pisarz "naładowany" polskoś­cią. Mimo, że była to polskość bardzo specyficznie pojmowa­na: pełna zauroczeń a zarazem krytycyzmu. Nawet zgryźliwości. Aż do granic obsesji mię­dzy przysłowiowym kocham i nienawidzę.

Podobnie, jak osobowość wybitnego twórcy budziła i wciąż budzi kontrowersje, tak również decyzja trzymania się z dala od pól bitewnych II wojny światowej była efek­tem wyznawanych przez nie­go poglądów na życie i świat. Trzeba je tedy po "Gombrowiczowsku" przyjmować z ca­łym bagażem artystyczno-literackim i społecznym. Prze­śmiewca to, potrząsający kaduceuszem narodowym, czy nowy wieszcz z narzuconą to­gą Sceptyka, ponownie zwal­czający mity grobowe oraz ty­ranię patosu pseudo-ojczyźnianego? A może po prostu świetny pisarz, który dla uzy­skania niezbędnego dystansu do Historii i Teraźniejszości (ówcześnie) oddzielonej od kraju Atlantykiem, wybrał drogę nowej Emigracji nie-Wielkiej, aby z tym większą siłą unaocznić sprzeczności lo­su polskiego i cechy rodaków - mniej dostrzegalne, kiedy się tkwi pośród własnych ziomków, w ścisłej więzi spo­łecznej - choćby najbardziej dramatyczne wydarzenia dzia­ły się na innym kontynencie?

To nie ja staram się "uspra­wiedliwić" Gombrowicza. To jego własna twórczość narzu­ca kąt widzenia i rodzaje in­terpretacji (wykrętnej? subie­ktywnej? obiektywno-uogólniającej?) oraz odniesienia do gorzkiego osądu małości (ni­by) wielkiego narodu. Bo taki już jest autor "Ferdydurke" i "Trans-Atlantyku" (ogłoszonego drukiem w r. 1953) a później m. in. "Ślubu", "Operetki" czy "Dzienników" - że wielkość spina z małością, rzeczy wznio­słe z fanfaronadą, uniesienia patriotyczne z czczą deklama­cją i kabotyńską pozą zaś "świętości narodowe" z try­wialną jarmarcznością. Nie bacząc na to czy i komu się ów konglomerat podoba. I nic tu nie pomogą reakcje: albo podyktowane wołającym o po­mstę oburzeniem, lub przepeł­nione uczuciem schadenfreude. Nade wszystko bowiem wypada zastanowić się, gdzie rację przyznać pisarzowi, o ja­kie rzeczy się kłócić a co od nowa przemyśleć, żeby uni­kać kolejnych ośmieszeń i tragedii. W różnym wymiarze.

Z tych też względów należy się teatrowi pochwała za wybór repertuarowy. I aczkolwiek "Trans-Atlantyk" jest adaptacją sceniczną p o w i e ś c i - dokonaną przez Mikołaja Grabowskiego i jed­nocześnie jego inscenizacją kabaretową - to akurat w tym przypadku warto odnoto­wać wyjątki w regule. Utwór Gombrowicza ma w so­bie sporo elementów kabaret tu, co nie jako motywuje za­miar przeniesienia go do teatru. Wprawdzie nie da się uscenicznić całej powieści bez uszczerbku dla jej tkanki pi­sarskiej, ale przeróbka Gra­bowskiego zachowuje ogólny klimat i ducha dzieła. Jest do przyjęcia w swym kształcie inscenizacyjnym, a więc i myślowym, pomimo koniecz­ności operowania środkami zubożającymi urodę scenicz­ną adaptacji przez choćby sam fakt wprowadzenia do gry Nar­ratora czyli Gombrowicza. Tyle, że nie Autora powieści, lecz Gombrowicza w "Trans-Atlan­tyku" jako postaci świadomie pełniącej tam funkcje auto-parodystyczne. W ten sposób powieściowy bohater - Gom­browicz musi się bronić na scenie chwytami estradowymi. Rolą jakby konferansjera. Przewodnika po światku pol­skim i obcym w Argentynie, gdy "Gombrowicz" wchodząc między błazny sam przeobra­ża się w błazna. Osobliwego, bo często na klęczkach. Prze­łożenie tych pisarskich (i opi­sywanych) działań na osobę aktora, z miejsca wyznacza więc stylistykę typu kabare­towego. A kiedy dodamy je­szcze, iż sytuacje sceniczne również przypominają nastrój ni to operetki, ni to kabaretu - zresztą wedle założeń au­torskich, wyrastających z pa­stiszowej osłony języka "Pa­miętników Paska", odgłosów swarów szlacheckich w "Panu Tadeuszu", oraz chłopsko-inteligenckiego rozwichrzenia wśród mocy i niemocy z "We­sela" - wówczas nie ma mo­wy o ukabaretowianiu "Trans-Atlantyku" na siłę. Zabieg Grabowskiego nosi wszelkie znamiona konsekwencji pra­widłowego odczytania powieś­ci w jej przebraniu teatral­nym. Można przecież i należy się spierać o tonację przed­stawienia. Skoro dominują w utworze nuty groteski (gdyż idzie o Polskę Groteskową w swego rodzaju anty - fałszy­wie - polskiej grotesce) to podniesienie owej tonacji w spektaklu jeszcze wyżej, z "przyciskiem" kabaretowym powoduje zakłócenia skali dźwięków. Ta zaś wyznaczo­na przez Grabowskiego, sięga pułapu ekspresji. W I części widowiska zgrabnie koegzystuje ona z materią Gombrowiczowską, niekiedy uzupeł­niając ją brawurowym ru­chem i obrazem, ale w części drugiej opada raptownie, po­nieważ nie wytrzymuje naj­wyższego natężenia głosu. Zni­ka też z pola widzenia "walka z Formą".

Spektakl Grabowskiego - powtórzony, częściowo z obsadą aktorską "impor­towaną" z Łodzi do Krakowa - świadczy o nieustającej fascynacji Gombrowiczem adaptatora i reżysera. Jest za­równo bulwersujący "szaleń­stwami" rubaszności mowy, czy obrazoburczym szukaniem "wolności" i "postępu'' w prze­wrotnych bachanaliach homo­seksualnych - a zatem w tej inności (zdaniem pisarza) domu publicznego ojczyzny-synczyzny, bo syn majora-emigranta gra tu rolę drasty­cznego symbolu ulegania zbo­czeniom Gonzala upupiające­go pojęcia honoru z pomników i sieczki sloganowej - jak i szokujący w warstwie zderzeń ciemnej obyczajowości zaś­cianka z sielankową hipokry­zją pseudomoralistów ułań­skich.

W każdym razie widowisko uderza mocno w gładkie kon­wencje bogobojne lub ziemsko-interesowne postawy, ob­łudę i głupotę, w infantylne stowarzyszenia jakichś szabelek czy Ostróg, słowem - w podrzędny, kiczowaty lupanar narodowy, w którym fizyczne rozkosze miłości zastępują pu­ste gesty i krzepkie gadulst­wo. Trudno strawić ów "Trans-Atlantyk" pokrętnie zmierzają­cy do portu Prawdy - przez ocean nieczystości. Jednakże wyczuwa się w tym coś oczy­szczającego, co Grabowski kończy niekończącym się, Wielkim Śmiechem. Pointą chyba najtrafniejszą w tragi-groteskowym kabarecie, zapo­wiadającym "Operetkę".

Przedstawienie ma również pewne przestoje (tempo akcji, zbyt celebrowane partie tek­stu, bez których sceniczny bieg zdarzeń mógłby się obejść), czasem nuży spiętrze­niem (!) efekciarstwa na pokaz - tym niemniej trzeba je uznać za sukces teatru. Gdyby jeszcze wszystkie sło­wa dochodziły do uszu publi­czności, co dla zrozumienia niuansów treściowych "Trans-Atlantyku" jest przecież war­tością naczelną, można by mó­wić o znacznie pełniejszej sa­tysfakcji artystycznej. Zwła­szcza, że obsada aktorska spe­ktaklu walnie i ofiarnie wspo­maga reżysera w realizacji je­go zamysłu inscenizacyjnego.

W przeciwieństwie do łó­dzkiego wystawienia "Trans-Atlantyku" w Te­atrze im. S. Jaracza - gdzie z grona wykonawców wybijał się na pierwszy plan Jan Peszek (Gonzalo) - krakowska wersja udramatyzowanego utworu Gombrowicza przynio­sła prawdziwą kreację Kazimierza Witkiewicza (minister Kosiubidzki), kapitalny kon­terfekt pyszałkowato ograni­czonego dyplomaty - posła, jako synonim megalomanii o wąskich horyzontach, co ar­tysta uwydatnił mistrzowską konstrukcją gierek, rodem z autentycznego kabaretu poli­tycznego - nie zapominając jednak, że to teatr. Witkiewicz przyćmił więc nieco wcielenie sceniczne Peszka, którego głównym walorem staje się fantastyczna, wręcz cyrkowa ekwilibrystyka, choć nie brak w niej akcentów rzetelnego aktorstwa charakterystyczne­go, podkreślającego agresywną wulgarność biologiczną milionera-homoseksualisty dążą­cego do celu per fas et nefas. Prawie z żarliwością... bunto­wnika, zapatrzonego w "po­dejrzane" idee i tańczącego swój taniec radości życia jak w upojeniu - aż do finalnego paroksyzmu śmiechu. Szkoda, że Peszkowi nie udało się w pełni wydobyć, trudnej zresz­tą w wydaniu teatralnym, nie­jednoznaczności Gonzala.

Ciężko udźwignąć aktorowi rolę "Gombrowicza". Szcze­gólnie na początku, gdy musi on streścić wstępną akcję. To­też Jacek Chmielnik męczył się trochę przydługą narracja, wprowadzającą i dopiero póź­niej - już jako osoba drama­tu - odnalazł właściwą for­mułę wypowiedzi, interesują­co zaznaczając swą obecność na scenie, tak w charakterze przekornego komentatora, jak i uczestnika ogólnej błazena­dy - inspirowanej przez auto­ra - Gombrowicza.

Spośród dalszych 26 akto­rów, na uwagę zasługują: Je­rzy Kopczewski (Ciecieszowski) obdarzony kpiarskim tek­stem, wybornie złożonym ze zdań wzajemnie się wyklu­czających, a także Władysław Dewoyno (honorowy ponurak, major Tomasz), Feliks Szajnert (radca Podsrocki) i Jerzy Sagan (sztywny pułkownik Fichcik) oraz barwna grupa polonijna "Ostroga" z Lesz­kiem Kubankiem (Baron), Je­rzym Nowakiem (Pyckal) i Marianem Cebulskim (rach­mistrz Popacki) jako szefem "sprzysiężonych".

Reszta, to epizody i epizodziki, w których pokazali się dwaj jubilaci (35-lecie pracy scenicznej): Ambroży Klimczak i Andrzej Kruczyński - na tle pozostałych wykonaw­ców (G. Matysik - PWST, A. Sokołowska, T. Zięba, T. Szybowski, I. Szramowska, K. Hanzel, U. Popiel, A. Grochal, J. Wójcicki, W. Ziętarski, H. Krzyski, W. Z. Jankowski, E. Krzyńska, K. Meyer, J. Hojda, A. Grabowski)

Scenografię projektował Jacek Ukleja, muzyczną opra­wę skomponował Józef Rych­lik, zaś nad plastyką ruchu czuwał Jerzy M. Birczyński.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji