Artykuły

Gędźba nade wszystko!

Okolice Nowego Roku: krótka u nas pora wytchnienia i pospólnej życzliwości, zanim nie wrócimy do ogonków i użerania się o sprawy wokół. Tymczasem chciałoby się zrobić komuś jakiś prezencik, małą przyjemność, więc i ja tak postąpię, dobywając z mego koszyka to, co mam - dobre słowo.

Ostatnią premierą operową ma dużej scenie warszawskiego Teatru Wielkiego był "Makbet" Verdiego, wczesne dzieło jeszcze sprzed chwili, gdy w kompozytorze rozwarła się magicznym sposobem tama, co dała upust strumieniowi melodii, które miały zalewać operowe pola od "Rigoletta" aż po "Falstaffa". Muzycznie więc ów "Makbet" nie nadzwyczajny, z Szekspira zostało w nim tyle, ile mogło w libretcie, jeno szkielet akcji, przecież jednak premiera okazała się sukcesem i ludzie walą na przedstawienia, jak na coś dobrego. Inscenizacja - to prawda - co się zowie. Desant spadochronowy czarownic, trup na zmotoryzowanym łóżku i jeszcze różne inne czary. O powodzeniu opery nie to wszakże chyba decyduje, lecz fakt, że Polaka, także w sztuce, nade wszystko zachwycają wyczyny. Od czasów, gdy Podbipięta ściął trzy głowy pohańców jednym zamachem.

W "Makbecie" wyczynową sensacją jest występ pani Ryszardy Racewicz w roli i partii pani Makbet. Na tę artystkę, przywodzącą na myśl dawne gwiazdy śpiewacze, bo z głosem równie okazałym jak korpulencja, zwróciłem już był uwagę łaskawych Czytelników przed dwoma laty, pisząc o "Normie" Belliniego w Łodzi. Teraz Warszawa... Od pierwszej chwili, od wstępnej arii, gdy pani Racewicz huknęła tym głosem w publikę niby łomem, pomyślałem sobie, że - co się tyczy samego wolumenu - jest on podobnie wielki i wspaniały, jak kiedy przed laty sześćdziesięciu na tej samej scenie objawił się głos Kiepury. Zresztą muzykalność też duża (w ostatniej "arii o (krwawych dłoniach"), a warto jeno popracować nad zmniejszeniem tremolanda w średnicy organu o podwójnej skali bohaterskiego sopranu i mezzosopranu, żeby pani Racewicz stała się gwiazdą europejską i... oby nie uciekła z ojczyzny!

Wielki w Warszawie, to jedna z kilku ledwo naszych placówek muzycznych, o które troskać się nie potrzeba. Robert Satanowski, co przewidywaliśmy lansując go na dyrektora w dobie najgłębszego kryzysu teatru, okazał się przede wszystkim gospodarzem instytucji rozsądnym, o pewnej ręce i mądrze wybranych drogach zabiegów, tak co się tyczy kariery Opery, jak własnej. W bieżącym sezonie planuje na dużej scenie jeszcze "Złotego kogucika" Rimskiego-Korsakowa, "Włoszkę w Algierze" Rossiniego i "Aidę" Verdiego, zaś na małej dano już "Historię o świętej Katarzynie" Romualda Twardowskiego, za czym pójdzie "Albert Herring" Brittena, w dziesięciolecie jego śmierci. Temu audytorium małemu, żeby miało frekwencję dużego, niezbędna jest tylko działalność codzienna, bo każdy teatr musi sobie

WYTRWALE PRZYSWAJAĆ PUBLIKĘ.

Szczególnie przemyślną decyzją Satanowskiego było zaproszenie z powrotem na dyrekcję baletu pani Marii Krzyszkowskiej, która już po kilku miesiącach ponownej władzy umiała przywrócić mu utraconą sprawność, czego świeżych przykładów dostarczyła premiera "Jeziora łabędziego" w klasycznej wersji Petipy-Iwanowa, co ułatwi eksport spektaklu za granicę. W dalszych pianach nowy festiwal I Warszawskie Dni Baletu w marcu 1986, a w maju - na Międzynarodowy Dzień Tańca - trzy premiery w jeden wieczór: dwie kompozycje sławnego choreografa z Holandii, van Manena i należący do klasyki współczesności "Bal kadetów", ułożony w 1940 r. dla Baletów z Monte Carlo przez Davida Lichine'a. W sumie znajdzie się w repertuarze Teatru Wielkiego z Warszawy sto przedstawień baletowych dla kraju i zagranicy przewidzianych na sezon 1985/86, czyli o połowę niemal więcej, niż ich było przed rokiem.

Czy te nogi, czy te gardła, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, gdy inne warszawskie sale - a co mówić o prowincji?! - łysinami świecą lub straszą pustką zgoła, ona jedyna wielka przy placu Teatralnym frekwencję ma bliską stu procent, o czym na ten przykład Filharmonii Narodowej jeno marzyć wypada, chyba że Konkurs Chopinowski, cóż kiedy raz tylko na pięć lat zwabia tłumy w stronę Jasnej...

Im z wyższej perspektywy (czy niższej? skąd śmierć dybie na człeka?...); im z dalszej odległości patrzę za siebie w życie, tym bardziej się dziwuję inności jego i temu, żeśmy zmian w sztuce tak zupełnie przewidzieć nie umieli, choć już wtedy - między wojnami - modne były futurologiczne rozmyślania. Że, na ten przykład, fatalne dla muzyki okażą się samoloty odrzutowe i... mgła.

Gdy Filharmonią Warszawską rządził Grzegorz Fitelberg, gwoli własnych zagranicznych sukcesów opuszczał ją nie na dłużej, jak na dwa miesiące co roku, a wtedy orkiestra czekała potulnie, dyrygowana co tydzień przez innego sławnego mistrza batuty, który za twarde złote (kto by tam myślał o dolarach?...) .chętnie zjeżdżał nad Wisłę pociągiem, punktualnie co do minuty, więc się szło witać go na stację. Zresztą, jeśliby zawiódł bez powodu, musiałby płacić zawarowaną kontraktem karę, bardzo wysoką! Wszystko zaś razem działo się w kręgu europejskim, rzadko dalej.

Teraz, kiedy śmiganie samolotami przez oceany weszło do artystycznej codzienności, renomowani dyrygenci muszą mieć co najmniej po dwie posady w możliwie najodleglejszych krajach, więc skaczą z podium na podium, jak nerwowe pchły, a za zerwane koncerty żadnych kar się nie ściąga, bo zbyt często powodem niedotrzymywania terminów jest - mgła, paraliżująca lotnisk. U nas w dodatku urzędnicy, którzy muzykę raczej mają w dostojnych nosach, ale gdy trzeba dla celów oficjalnych, każą przyjmować w niespodziewanych terminach nieoczekiwanych artystów z zagranicy, lub też wysyłają naszych z kraju, poza wszelkim programem.

W rezultacie Filharmonia Narodowa drukuje wcale ładnie swój doroczny repertuar koncertów, aby go nie dotrzymywać, zmieniać, skreślać, zastępować w ostatniej chwili jedne pozycje drugimi. Cała orkiestra jej rusza samolotami w odległe tournées po dwa, trzy razy na sezon, co i dobrze, bo za granicą kupuje nieosiągalne w kraju przybory do gry, a muzycy urywają się coraz rzadziej, gdyż potracili orientację, w którą stronę świata, w jaką mianowicie siną dal żeglować solo.

Życie wszakże zaskakujące bywa nieustannie, przeto wraz ze stabilizacją składu naszych orkiestr, ustala się coraz wyraźniej niechęć polskich słuchaczy do ojczystej muzyki. W początkach grudnia świętowano przy Okólniku 175-lecie Akademii Muzycznej: bardzo to było wzruszające, przemawiał T minister jak po maśle, przyszli nawet generałowie, a cywile w dalszych rzędach przypominali sławnych wychowanków uczelni najstarszej w środkowej Europie: Chopina, Karłowicza, Landowską, Paderewskiego... Sala tego wieczóru zapełniona była po wręby, aliści gdy nieco wcześniej dawano tam cykl koncertów pt. "Dzieła wszystkie fortepianowe I.J. Paderewskiego", mimo reklamy w prasie, radiu i TV przysłuchiwało się im po 30 do 50 osób - utworom polskiego kompozytora. Kiedy, nie tak dawno, w drugiej części koncertu Filharmonii Narodowej miano grać "Harnasie" Szymanowskiego, połowa sali w przerwie poszła sobie. Melomanów warszawskich, jeżeli godzi się ich tak nazywać, wabią jeno światowi twórcy i międzynarodowej sławy pozycje repertuaru: Pasje J.S. Bacha, V i IX Symfonie Beethovena, Koncerty Czajkowskiego.

SPRÓBUJMY DOTRZEĆ DO ŹRÓDEŁ WSTYDU.

Od wielu lat potykałem ludzi, którzy mnie namawiali, abym dał spokój muzyce w kraju naszym głuchym, jak pnie pasieczne już za Piastów, a ja sobie wtedy myślałem, że pomówieniom takim zadaje kłam folklor polski, tyle piękne, ile różnorodne pieśni, tańce i granie, czy możliwe, aby zrodzone wśród ludu o tępych uszach?... Że miałem rację, potwierdziła świeżo ekspertyza naukowa socjo-muzykologów z kręgu warszawskiej Akademii im. Fr. Chopina, podjęta z inicjatywy Polskiej Rady Muzycznej UNESCO.

Ujawniła ona - co podaję moim, mniej uprzejmym językiem - że to raczej nasi decydenci w minionym czterdziestoleciu doprowadzili nas do stanu dziecka tkniętego paraliżem Heine-Mediny, który połowę ciała zostawia niedorozwiniętą, gdy druga rozwija się nadmiernie. W ustroju ludowym mianowicie, chcąc dać wyraz jego ambicjom kulturalnym, opatrzono resort Kultury wszystkim, co trzeba, żeby kraj miał wielokrotnie pomnożone szkolnictwo fachowo-muzyczne, liczne sale koncertowe, orkiestry, trąby i organy. W rezultacie staliśmy się państwem także muzycznie dziwacznym, do normalnego bytowania przysposobionym jak najgorzej, co w rysunku graficznym wygląda tak, jak zapałka ustawiona sztorcem na

swym płaskim pudełku.

Zapałka wyobraża nasze bardzo wąskie, jakkolwiek wysokie osiągnięcia szczytowe w muzyce. Kompozytorzy - Lutosławski, Penderecki - najwybitniejsi na świecie, orkiestry - Narodowa, WOSPRiTV - w europejskiej czołówce, reszta wykonawców często pierwszej klasy, aliści zainteresowanie nimi we własnym narodzie żałosne. Jeżeliby granicę górną polskich wartości muzycznych (zapałkę) oznaczyć liczbą 100, ogólny poziom umuzykalnienia społeczeństwa (pudełko) znalazłby się na wysokości 3, czyli że "rozziew" między górą i dołem zainteresowania muzyką w Polsce wynosi 97 stopni na setkę! Jeszcze trochę podobnych praktyk, a kultura nasza

dawano w muzyce oderwie się od społecznego podłoża i zawiśnie w próżni...

Ekspertyza ustaliła równocześnie (co potwierdza moją tezę wyprowadzoną z folkloru), iż nie ma racji obwinianie Polaków o przyrodzoną głuchotę. Badania dowiodły, że ośmioletnie dzieci nasze muzykalne są tak samo, jak przebadane węgierskie i brazylijskie, a potem dopiero - zaniedbane muzycznie - zostają w strefie analfabetyzmu i zainteresowań prymitywnych. Podczas gdy liczba dzieci uczących się muzyki w 37-milionowej Polsce wynosi około 100 tysięcy, w niemal pięciokrotnie mniejszej, bo 8-milionowej Szwecji jest takich dzieci ponad 300 tysięcy. W dalszym przebiegu czasu i rezultacie, gdy w RFN liczba obywateli grających na instrumentach muzycznych sięga 15 milionów, a w chórach śpiewa ich 4 i pół miliona, u nas interesuje się aktywnie muzyką obywateli dorosłych mniej więcej 200 tysięcy.

Korzeniami zawstydzający fenomen sięga, o czym kilkakrotnie pisałem, jeszcze czasów II Rzeczypospolitej, gdy osławiona para ministrów - bracia Jędrzejewiczowie usunęli naukę muzyki ze szkół ogólnokształcących w roku 1937, kiedy uczyli się w nich późniejsi nasi ludowi decydenci, więc dziwić się nie ma czemu! Trzeba natomiast myśleć o jak najszybszym ratowaniu narodu przed totalną głuchotą, przed snobizmem, który polskiej resztce melomanów każe słuchać tylko wielkich mistrzów Europy, a gardzić polskim "zaściankiem".

W chwili obecnej trwa jeszcze nadal fatalny rozdział między resortem Kultury, obarczonym całą troską muzyczną, a resortami Oświaty i Szkół Wyższych, które o muzyce nie chcą słyszeć, skoro - jak tłumaczą - i tak nie miałby kto jej nauczać. W samej rzeczy - funkcjonujący dziś system kształcenia pedagogów muzyki dla powszechnego szkolnictwa mógłby, w najlepszym razie, do roku 1995 przygotować ich nową kadrę, sięgającą nie wyżej 3000 osób, gdy już teraz brakuje ich tysięcy około czternaście! Dlatego trzeba bezzwłocznie odmienić zarówno metody przysposobienia tej kadry, tworząc 6-letnie studia nauczycielskie po Szkole podstawowej, jak i rangę społeczno-finansową zawodu, żeby stał się dla kandydatów atrakcyjny.

Rektor Akademii im. Fryderyka Chopina, informując o takich możliwościach wyjścia z muzycznego kryzysu Bardzo Ważną Osobę dodał, że proponowany system może dać pozytywne wyniki za lat około dwadzieścia, na co Bardzo Ważna Osoba żachnęła się z niemałą pasją:

"- A kto panu będzie chciał dzisiaj płacić za tak odległe rezultaty?!"

Otóż wydaje się, że minione czterdziestolecie polityki fasadowej i sukcesów pozornych kosztowało państwo i naród zbyt dużo, abyśmy podobną taktykę mieli nadal stosować: działań byle jakich. Bądźmy wreszcie poważni! Inna droga szerokiego umuzykalnienia społeczeństwa nie istnieje, a tylko powiedzieć można, że im rychlej zaczniemy reedukację muzyczną, tym prędzej minie przewidywalnych lat dwadzieścia.

Pytanie natomiast byłoby jeszcze raz do postawienia to samo: Czy w planach rozwoju kultury narodowe] w ogóle należy

ZAWRACAĆ SOBIE GŁOWĘ MUZYKĄ?

- u progu zaś roku 1986 odpowiedz na nie zdaje się wyraźniej jednoznaczna niż kiedykolwiek dotychczas: gdy przed czterema laty znaleźliśmy się gospodarczo w sytuacji żebraczki u drzwi bogatego Zachodu, opatrywanej jałmużną, ale i kopniakami, jedna muzyka - zamiast wyciągać rękę - bezzwłocznie ruszyła za granicę, celem realizowania wcześniej podpisanych kontraktów, a te wojaże jej trwają w niezmiennym nasileniu.

Podczas ważnego zachodniego festiwalu Berliner Festwochen, minionego września, krytyka wysoko oceniła grę Zimermana, Kwartetu Wilanowskiego; utwory Szymanowskiego, Pendereckiego i Lutosławskiego. Z okazji szwajcarskiego festiwalu w Montreux żarliwie chwalony był Krystian Zimerman za wykonanie "Masek" Szymanowskiego, gdy równocześnie "Journal de Genéve" zachwycał się grą naszej Filharmonii Narodowej pod Kordem.

W grudniu balet warszawski tańczył w RFN, od Hamburga po Mannheim. W marcu Teatr Wielki z Warszawy jedzie do RFN i Luxemburga, a tymczasem łódzki Teatr Wielki będzie występował we Włoszech i Francji, po czym w USA, gdzie znajdzie się też Jadwiga Rappé (mezzosopran), najmłodsza na Zachodzie polska gwiazda opery i oratoryjnej estrady. I tak dalej... - W strefie blasku i aprobaty całego świata, była i jest nieprzerwanie, najczęściej dając tam dowody wytrwałego rozwoju polskiej kultury" muzyka.

W zbiorze poezji "Jadis et naguére" Verlaine umieścił wiersz zatytułowany - nie pomnę - czy zaczynający się od słów "De la musique avant toule chose". Dzisiaj, gdy u nas moda na zgrzebny język, zapewne przetłumaczono by to na "Muzyka, k...a, ma być!". Aliści, kiedy w roku 1901 Miriam w Warszawie zakładał wykwintny miesięcznik "Chimerę" własnym bodaj piórem wierszowi Verlaine'a dał nagłówek "Gędźby, nade wszystko". Apelują, żeby w jednym lub drugim przekładzie ów werset znalazł się w powiększeniu nad trybuną marszałka w Sejmie, aby przaśnym naszym posłom stale przypominał kolejność obowiązków wobec kultury.

Niestety!... Memu pisaniu towarzyszy świadomość gadania dziada do obrazu. To prawda, że gadać mogę szczerzej, poruszając więcej zakazanych do niedawna tematów, ale ze złych praktyk wczorajszych zostało - przynajmniej na terenie kultury i sztuki - spokojne, zimne lekceważenie tego, co myślą krytycy. Niechaj tam sobie piszą, a my w ślad za poetą: "Jedźmy, nikt nie woła!".

Podstawą nowoczesnej dokumentacji i propagandy muzyki są płyty gramofonowe, tudzież taśmy. U nas, wiadomo, problem od czterdziestu lat w skandalicznym impasie, aliści - co chwalebne! - mimo kryzysu postępuje budowa nowych zakładów dla Polskich Nagrań w Warszawie na Woli. Nie byłem tam, lecz mam nadzieję, że nad płotem figuruje plansza z napisem: "Gmach będzie gotowy w 1990 r. Docelowa roczna produkcja płyt - 30 milionów!". Za tą planszą schowani budowniczowie pewnie odpoczywają, piją piwo, nic albowiem nie słychać o czyichkolwiek namysłach, jaki ma być poziom techniczny budowanych zakładów i jaki cel artystyczny produkcji. Europa tymczasem kilkoma skokami wyprzedziła nas o stulecie, przechodząc z tłoczenia longplayów na dygitalne nagrania, po czym na płyty kompaktowe z odtwarzaniem laserowym. Co robić, żebyśmy z naszą nową produkcją znaleźli się przynajmniej na średnim poziomie europejskim?...

Co się tyczy unowocześnień zrobiono tyle, że płyty gramofonowe znalazły się w planach reformy gospodarczej, czyli, że nagrywana muzyka traktowana jest podobnie do przetworów wieprzowych: leżeć mogą taśmy i płyty zmagazynowane tylko przez zakreślony czas, po czym należy je przecenić, wreszcie - spisać na straty. Spece od gospodarki nie martwią się, rzecz jasna o to, iż podobne zasady uniemożliwiają zarówno dokumentację na taśmach bieżącego życia muzycznego, jak i dysponowanie na potrzeby społeczne zapasem płyt z nagraniami podstawowych dzieł narodowego dorobku w muzyce. Płyty z utworami Moniuszki, Karłowicza, Szymanowskiego nie do kupienia są tym bardziej że zamiast co najmniej po jednym sklepie specjalistycznym, tylko z zasobem płyt i taśm, w każdym województwie, mamy jeden jedyny na całe państwo, w Warszawie, przy Nowym Świecie. W rezultacie bezmyślnej polityki, na cały rok 1988 planuje się w Polskich Nagraniach... 12 nowych płyt z muzyką poważną. Reszta, to będą kwiki i ryki rock-muzyki, zgodnie z rachunkiem ekonomicznym, w którym na sztukę miejsca nie ma.

O tym wszystkim wielu publicystów wiele razy pisało, od wielu lat: w pustkę i milczenie.

W upowszechnienia muzyki po całym kraju pomaga, a mogłoby pomagać znacznie energiczniej, Krajowe Biuro Koncertowe, które organizuje rocznie około 1700 koncertów, przy udziale 800 solistów i zespołów kameralnych, tudzież 20 orkiestr i chórów. KBK, dodatkowo nasilając działania, urządza 30 festiwali, w tym dwa nastawione na promocję młodzieży, w Tarnowie i Opolu. Podobna organizacja na dwukrotnie mniejszym terenie NRD dociera zimą nawet do wsi, pod hasłem "Winter auf dem Lande", mając osiemdziesięciu pracowników i bazę transportu zmienną, jakiej trzeba. Nasze KBK obsługuje 49 województw przy pomocy 13 pracowników, a ze środków transportu jeden mikrobus... obiecano mu: czołem, społem, niebawem!

O tym wszystkim również pisujemy od lat, bezskutecznie.

Warszawska Akademia Muzyczna im. Fryderyka Chopina w swoim gmachu przy Okólniku dusi się skutkiem nadmiaru studentów tak okropnie, że wkrótce może jej grozić zawał studiów. O nowym budynku, planowanym obok, w dobie kryzysu ani myśleć. Vis--vis jest natomiast dawna siedziba Biblioteki Krasińskich, której bezcenne zbiory puścili z dymem Niemcy, a teraz mieści się tam mniej ważny zakład graficzny Biblioteki Narodowej. Przy dobrej woli dałoby się ten zakład przenieść gdzie indziej, zaś gmach Krasińskich oddać Akademii Muzycznej.

O takiej możliwości pisałem kilkakrotnie, w różnych publikacjach, od lat dokładnie siedmiu, gdy Wyższej Szkole nadano tytuł Akademii. Przypominałem bez skutku.

Omówioną wyżej, najpierwszej wagi ekspertyzę, tyczącą się reformy nauczania muzyki, przedłożono Komisji Kultury Sejmu, Ministerstwom Oświaty, Szkół Wyższych, Kultury i Sztuki oraz Narodowej Radzie Kultury. Stało się to w czerwcu minionego roku. Teraz mamy styczeń 1986 - i nic!

Martwiejącym przeto w dłoniach piórem kończę ten mój prywatny raport o stanie muzyki w Polsce u progu 1986 roku. Stare przysłowie mówi: "Na Nowy Rok przybywa dnia o barani skok". A nadziei?...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji