Artykuły

Szekspirem w mity narodowe

XVI Festiwal Szekspirowski w Gdańsku podsumowuje Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

"Lear. Komedia" [na zdjęciu] Konstantina Bogomołowa to największe odkrycie zakończonego właśnie w Trójmieście Festiwalu Szekspirowskiego. Ten spektakl nie mieści się w polskich wyobrażeniach na temat współczesnego teatru rosyjskiego.

Najbardziej oczekiwanym spektaklem tegorocznego Festiwalu Szekspirowskiego był finałowy "Hamlet" Luka Percevala, znanego już polskiej publiczności wybitnego belgijskiego reżysera od lat pracującego w Niemczech. Największe odkrycie letniej imprezy to jednak Rosjanin Konstantin Bogomołow, z bezlitosnym wobec narodowych mitów spektaklem "Lear. Komedia" według "Króla Leara". Stary monarcha wychodzi tu na moskiewską trybunę na placu Czerwonym. Jesteśmy w ZSRR lat czterdziestych, a orgia zdrad i przemocy, która za chwilę się tu rozegra, to zarówno dramat Szekspira, jak i stalinowskie czystki czy nadchodząca wojna.

Lateksowa Rosja

Bogomołow urodził się w połowie lat siedemdziesiątych, zatem jest rówieśnikiem Moniki Strzępki. W jej głośnym "Niech żyje wojna!", na motywach "Czterech pancernych", pies Szarik-enkawudzista strzelał w plecy dezerterom, krzycząc: "Ani kroku w tył". Rosjanin stworzył spektakl równie ważny we współczesnej rosyjskiej dyskusji o II wojnie światowej, równie kwestionujący tamtejszą politykę historyczną, jak Strzępka - naszą. "Lear. Komedia" nie mieści się w oficjalnej rosyjskiej opowieści o wojnie, cieszącej się tam szeroką akceptacją. Zamiast o poświęceniu rosyjskiego żołnierza mówi o brutalności i bratobójstwie. Pojawiają się widma i wiersze poetów - ofiar stalinizmu; opisy tortur, którym w psychuszkach poddawano więźniów politycznych. Reżyser nie posługuje się wyłącznie językiem aluzji. Bywa dosadny i bezpośredni, czasem groteskowo. Gdy Stalin-Lear dzieli swe królestwo między córki, gwałci lateksową lalkę z wymalowaną flamastrem mapą: tak wygląda matka Rosja, "kobieca", "święta" ziemia z tyrad Dostojewskiego. Zresztą dowódców i żołnierzy, ba, samego Stalina-Leara grają kobiety; mężczyźni - córki Leara. I choć - jak u Szekspira - trup ściele się gęsto, z oczodołów wypływają gałki oczne, a nie brak i plastikowych flaków na wierzchu, to pod koniec i tak wszyscy spotkają się przy stole, wspólnie świętując. Jak podczas współczesnej Parady Zwycięstwa na placu Czerwonym, gdzie znak "pobiedy" - radziecką flagę - uroczyście prezentują żołnierze w carskich uniformach.

"Lear. Komedia" nie mieści się w dotychczasowych polskich wyobrażeniach na temat współczesnego rosyjskiego teatru. Nie ma tu ani patyny czcigodnej tradycji, ani doraźnej, dokumentalnej interwencji w rzeczywistość, znanej z moskiewskiego Teatru.doc. Bogomołow mówi w wywiadach, że nie ma dla niego miejsca w rosyjskich teatrach publicznych, że twórcy z jego pokolenia się w Rosji duszą. Jednak stać go przecież na radykalny, obrazoburczy gest - i to nie na jakiejś niezależnej, niedotowanej scenie, ale w utrzymywanym przez państwo teatrze Prijut Komiedianta w Petersburgu. Jednocześnie sam przyznaje, że niektóre partie grane na wyjazdach na macierzystych deskach pomija. Spektakle Bogomołowa to nie tylko wyzwanie dla Rosjan, których wzywa on do przemyślenia ich narodowej mitologii - ale też dla wszystkich w Polsce, którzy na Rosję, jej politykę i kulturę patrzą przez pryzmat historycznych klisz. Dla tych, którzy w Putinie widzą po prostu Stalina, a rosyjską sztukę zamrozili w świecie wielkich powieści, poezji Brodskiego i Achmatowej, piosenek Okudżawy czy Wysockiego.

Przemoc to jedyna zasada

O wojnie mówi też Marcin Liber. W "Makbecie" zrealizowanym w szczecińskim Teatrze Współczesnym buzuje testosteron - zmieszany z popijanym skrzynkami przez żołnierzy piwem Wojak. Źli walczą tu z innymi złymi, na tronie zmieniają się niegodziwi królowie - słudzy tego samego mechanizmu. Zdyscyplinowany chór skanduje słowa piosenki "Iron Man" Black Sabbath rozpisane na rytmiczną partyturę. Tej samej melodii na cymbałkach uczy się Fleance, syn Banka. Z niego też wyrośnie zbrodniarz wojenny. "Żelaźni faceci" w mundurach biegają po widowni, szczekają - jak psy wojny - gdy ścigają Makbeta. Dla Libera przemoc jest jedyną zasadą opisanego przez Szekspira świata, doprowadza ją więc do absurdu. Nie dość zabójstw znanych z dramatu - co chwila ktoś na scenie do kogoś strzela, kopie, dźga. Finałowej bitwy i śmierci Makbeta nie widzimy na własne oczy - relację z niej zdają widzom piarowcy przy laptopach. Noszą maski przypominające te z twarzy dyplomatów w legendarnym balecie "Zielony stół" Kurta Joossa, ojca założyciela niemieckiego teatru tańca. Pacyfistyczny w swej wymowie spektakl przedstawiał fiasko negocjacji i łatwość, z jaką możni decydują o życiu i śmierci tysięcy. Zespół z Essen wystawił go w Paryżu niespełna miesiąc przed pierwszym wyborczym zwycięstwem NSDAP. Liber już pokazywał, że dorobek niemieckiego tańca z Piną Bausch na czele jest dla niego inspirujący. Co jednak chce nam powiedzieć tym razem? Władca dokonuje zbrodni za kulisami - ale widz ogląda je na ekranie, i to z trzech kamer. Że telewizyjna transmisja okrucieństwa wcale nie pozwala mu zapobiec - wiemy od czasów Wietnamu. Błyskotliwie zaprojektowana inscenizacja ogranicza się do gry związanymi z wojną archetypami i popkulturowymi kliszami. Trochę jak opolski "Makbet" Mai Kleczewskiej sprzed ośmiu lat, którego tematem była estetyzacja przemocy spod znaku "Kill Billa".

Właśnie - Kleczewska. Publiczność Trójmiasta mogła ponoć obejrzeć jej bydgoską "Burzę", szeroko już komentowaną i opartą na pracy z zapisami snów oraz kontrowersyjną psychologiczną metodą ustawień Hellingera. W praktyce - owszem mogła, jeśli wsiadła w autokar i autostradą pojechała do Bydgoszczy. Podobnie jak przy ubiegłorocznym festiwalu Raport dyrekcje trójmiejskich teatrów znów się nie dogadały, nie znaleziono przestrzeni dla jednej z ważniejszych postaci polskiej sceny. Na takich pomysłach tracą nie tylko widzowie, ale i sami artyści. Niby mogą prezentować się na festiwalu i wziąć udział w środowiskowych dyskusjach - ale w rzeczywistości są zupełnie gdzieś indziej, przychodząc po prostu do siebie - do pracy - w środku wakacji.

Piwo do Szekspira

Miejsce znalazło się za to dla trzeciego z rywalizujących o festiwalową nagrodę Złotego Yoricka polskich spektakli, "Króla Ryszarda III" Grzegorza Wiśniewskiego. Fabuła najdłuższego (obok "Hamleta") dramatu Szekspira opowiedziana jest tu bardzo sprawnie i zgrabnie, nie bez precyzji. Pytanie jednak: po co? Rzecz o samotności tyrana, który dotarł na szczyt. Banalne? Przedstawienie z łódzkiego Teatru im. Jaracza rozczarowuje brakiem pomysłu, ilustracyjną muzyką i nadużywanym patosem. Podobnie jak u Libera inscenizacji nie zawsze są tu w stanie podołać aktorzy (z wyjątkami, np. Zofia Uzelac w roli księżnej Jorku). Do tego reżyser "uwspółcześnia" akcję białym proszkiem w miejsce wina - i elektrycznymi paralizatorami zamiast mieczy. Zostajemy z pytaniem: czy faktycznie ostatni polski sezon był aż tak obfity w ważne realizacje Szekspira, jak powtarzają organizatorzy?

Festiwal Szekspirowski też stoi przed pytaniem - o swój cel i charakter. Czy ma być miejscem, gdzie z największym brytyjskim dramatopisarzem zmagają się najciekawsze umysły współczesnego teatru? Czy może - jak odbywający się równolegle Jarmark Dominikański - wakacyjną atrakcją, podczas której turyści mogą wziąć udział w granej w plenerze półamatorskiej "Zimowej opowieści" brytyjskiej grupy Parrabbola i skosztować podawanego przez wolontariuszki piwa. A wieczorem - wzruszyć się sentymentalną "Burzą" z Rumunii, wśród wichru dmuchaw i hektarów papieru pakowego, z którego w spektaklu Silviu Purcrete stary mag Prospero wyczarowuje suknię dla swej córki. Gdańsk to zbyt duży ośrodek, by robić imprezę w myśl zasady "dla każdego coś miłego". Bo "każdy" ostatecznie wyjedzie z poczuciem niedosytu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji