Artykuły

Monumentalna baśń

"Lillą Wenedą" Słowackiego otwiera Teatr Polski swoje nowe życie pod nową dyrekcją - jak już w 1946 roku otwierał tą samą sztuką powojenny okres swej historii. Dumna to zapowiedź. Nowa dyrekcja teatru wyraźną chce postawić w ten sposób cezurę. Wiadomo wprawdzie, że w artystycznych zawodach trudno podejmować zobowiązania - jeszcze trudniej je wykonać - ale może istotnie powieje przez tę scenę świeży wiatr? Ja osobiście nie mam nic przeciwko temu, aby Teatr Polski stał się od dzisiaj inny, niż był. Czy będzie dobrym teatrem? - zobaczymy.

Wiadomo więc, że "Lillę Wenedę" wprowadzono do repertuaru głównie po to, aby zamanifestować chęć otwarcia nowego okresu. I zamanifestowano, ale efekt artystyczny i społeczny tego czynu liczony w kategoriach bezwzględnych, bez oglądania się na wszelkie okoliczności doraźne, nie jest wybitny.

"Lilla Weneda" w 1948 roku, grana na warszawskim rumowisku, jękiem rozpaczy sprzęgała się z boleścią całego narodu - tak samo jak wtedy, gdy została napisana, po klęsce powstania listopadowego. Dzisiaj "Lilla Weneda" nie może znaleźć drogi, nie może się przebić do serca poprzez wybujała, operową, sztukmistrzowską teatralizację mitu narodowej klęski.

A tu jeszcze teatr znacznie ponad miarę współczesnego gustu przeteatralizował dzieło, które najlepiej się dziś czyta jak rozłożony na głosy poemat, subtelnie cieniowany przez doskonałego znawcę kunsztu - a zarazem poemat, wypełniony bolesnym krzykiem człowieka, który czuł i wiedział więcej niż inni w narodzie. Rogate harfy, łapcie, zbroje, szyszaki, siekiery, tekturowe dekoracje, sztuczne pioruny i kolorowe efekty świetlne, niestety, nie dodają, ale ujmują piękna dziełu.

Zygmunt Krasiński, jeden z pierwszych w Polsce, którzy poznali się na Słowackim, pisał o nim: "...nie masz albowiem na tej ziemi znikomych ani życia bez grzechu, ani dzieła sztuki bez pewnej niedoskonałości, już stanowiącej że tak powiem, koniecznością swoją tragiczność wnętrzną samego dzieła. Ta tragiczność wnętrzna dla artysty, gdy zanadto na jaw wysunięta, staje się koniecznością dla widzów".

Teatr Polski zanadto na jaw wysunął tragiczne niedoskonałości "Lilly Wenedy". Smutną baśń Słowackiego zmonumentałizowal, a trzeba było iść raczej w stronę teatru poetyckiego... Nie podobały mi się: muzyka Zbigniewa Turskiego; dekoracje Teresy Targońskiej. Podobali mi się aktorzy, a zwłaszcza: Elżbieta Barszczewska pięknym głosem mówiąca wiersze Rozy Wenedy; Maria Homerska w roli okrutnej Gwinony, złej królowej z bajki; znakomity Bronisław Pawlik jako Ślaz. Trochę zbyt oszczędna, zbyt oschła, ale za to szlachetnie prosta w środkach aktorskich była Jolanta Wołłejko-Czengery w roli tytułowej.

Reżyserował August Kowalczyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji