Artykuły

Tragiszopka

Krakowski Teatr im. Słowackiego ma jedyne w swoim rodzaju warunki działania. Mieści się w gmachu, którego fałszywy barok nabrał dziś - z latami - szczególnej urody i owego specyficznego klimatu, który cechuje stare budowle teatralne z piętrami lóż, pluszowymi fotelami, lustrzanymi salonami. Oczywiście tego rodzaju sceneria implikuje szczególny rodzaj poczynań artystycznych (bo współczesnego teatru nie da się oderwać od przestrzeni, w której działa), domagając się bądź zdecydowanego przełamania architektury, bądź "pójścia za nią" i wykorzystania jej stylowego charakteru. Ilekroć jestem w Teatrze im. Słowackiego marzy mi się wykorzystanie bogatej klatki schodowej, salonów na pierwszym piętrze, które - wraz z właściwą salą teatralną - tworzą jedyne w swoim rodzaju "środowisko" - ten istotny element nowoczesnego teatru.

Tym bardziej należy żałować, że teatr działający w tak szczególnych, wyjątkowych warunkach od lat przeżywa permanentny kryzys. Skutkiem tego kryzysu (jak również nie najwyższego poziomu innych krakowskich teatrów) jest to, że "kulturalna stolica Polski" ma właściwie jeden teatr z prawdziwego zdarzenia - Teatr Stary, który swoim arcywysokim poziomem i sensacyjnymi premierami stwarza wysoką temperaturę teatralną w mieście. Zaś "u Słowackiego" pusto jest i głucho. Ten osiemdziesięcioletni teatr zamiast przyciągać widzów - odstraszał ich nudą i celebracją, zarówno w repertuarze, jak ostatecznym kształcie przedstawień.

Stosunkowo niedawno kierownictwo artystyczne Teatru im. Słowackiego objęli: Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski. Ta para twórców ma za sobą wiele owocnych i bardzo interesujących poczynań. To oni postawili na nogi teatr nowohucki, a później zapisali na swym koncie (działając razem i osobno) wiele oryginalnych, nierzadko kontrowersyjnych inscenizacji. Czy uda się Skuszance i Krasowskiemu ożywić Teatr Słowackiego, stworzyć z niego teatr żywy, potrzebny, twórczy? Na to potrzeba trochę czasu, poczekajmy więc.

Dotychczasowe poczynania jednak nie nastrajają zbyt optymistycznie. Repertuar Teatru im. Słowackiego nie błyszczy oryginalnymi pomysłami: "Wesele", "Rewizor", Arystofanes i sztuka staroindyjska, w przygotowaniu "Szczęśliwe wydarzenie", nie najlepsza, lecz wszędzie grana sztuka Mrożka. "Wesele" - jak wiadomo - grane jest w archiwalnym kształcie, prawie identycznie, jak grane było w teatrze krakowskim w 1901 roku. Z kolei "Rewizor" przemienił się w ucieszną w zamyśle, ponurą w wykonaniu burleskę. Jeden i drugi "oryginalny" pomysł w niczym nie rozwiał smutku, wionącego z gmachu Teatru Słowackiego.

Nie rozwiewa go również najnowsza inscenizacja, która zdążyła już narobić pewnego szumu, "Lilla Weneda" Słowackiego w reżyserii Krystyny Skuszanki. Branie na warsztat "Lilli Wenedy" to gorzej jeszcze niż zabieranie się za "Balladynę", to nieomal artystyczne samobójstwo. Trzeba mieć jasną i ciekawą koncepcję tego dramatu, pomysł by go ożywić i zbliżyć do wrażliwości i... wytrzymałości współczesnego widza. Krystynie Skusztiice wydało się, że taki pomysł ma.

Inscenizatorka wyszła z założenia, że "Lilla Weneda" nie jest dramatem z ducha szekspirowskiego, o tragicznych dziełach zmagań narodów Lechitów i Wenedów, mroczną sagą pełną cudowności i okropności, lecz że jest to "sarkastyczny dramat - tragiszopka", w której Słowacki poddaje szyderczej ocenie zwalczające się ugrupowania emigracji polskiej w Paryżu, w dziesięć lat po tragedii Kordiana, a więc gdzieś około roku 1838. Krystyna Skuszanka nie w tekście sztuki, lecz w różnego rodzaju archiwaliach wyszukała przesłanki dla wniosku, że Słowacki mógł mieć taki zamysł przy pisaniu "Lilli Wenedy".

Nadmiernie jednak uprościła samą koncepcję (w programie pisze np. tak:

..."Lilia Weneda" wydaje się próbą analizy umysłów Polaków i ich kondycji moralnej w dziesięć lat po tragedii Kordiana, kiedy to kłótnie polityczne emigracyjnych obozów i spory o przywództwo wypierały z pola widzenia istotny sens Sprawy. Poetyzująca prawica. pieniacka lewica, nabożne centrum - Wenedzi, Lechici, Misja Św. Gwalberta")

i popełniła błąd jeszcze większy, poprzestała na tym pomyśle, widać mniemając, że reszta wytłumaczy się i usprawiedliwi sama.

Tak więc "Lilla Weneda" odgrywa się w romantycznym salonie, a król Wenedów Derwid ucharakteryzowany jest na Mickiewicza. Pięknie, ale co z tego wynika? Czy rzeczywiście tekst dramatu nabiera przez to nowych znaczeń, ujawnia swoje "drugie dno"? Przedstawienie każe odpowiedzieć przecząco na te pytania. "Pomysł" wyjściowy inscertizatorki nie przestaje być tylko pomysłem, a więc udziwnieniem przedsięwziętym w celu uoryginalnienia przedstawienia. Słowacki nie odnosi zwycięstwa w teatrze własnego imienia.

Jedynym, co się ostaje, a nawet zaczyna błyszczeć większym blaskiem, jest humor autora "Beniowskiego", ujawniający się szczególnie w scenach ze Ślazem i - niekiedy - św. Gwalbertem. Te walory inscenizacja trafnie podkreśliła, a "współczesny" strój nadał nawet ostrości ironii Słowackiego. W ogóle Słowacki jako ironista ma zazwyczaj szczęście do teatru, nasuwa się tu bowiem porównanie z "Balladyną" Hanuszkiewicza (wiele pisaliśmy o tym przedstawieniu), gdzie największy triumf święci wspaniałe, a jakże często nie doceniane ooczucie humoru Słowackiego. Hanuszkiewicz zaufał mu całkowicie i odniósł sukces, pokazując "Balladynę" od całkowicie nowej strony, wzbogacając ją w sposób rzeczywisty, istotny, a nie jedynie pozorny, jak to się dzieje w przypadku krakowskiej "Lilli Wenedy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji