Artykuły

"Lilla Weneda" w salonie

"Lilla Weneda" w salonie? Tę "posągową" tragedię mogą zagrać bywalcy salonu? Okazuje się, że tak. A nawet więcej. Grali ją na pewno wszyscy ci, którzy na paryskim bruku nosili w sobie piętno klęski powstania 1830 roku, pośród swarliwych kłótni politycznych, zwalczających się obozów i stronnictw emigracyjnych.

Wystarczy bowiem odciąć ten utwór Słowackiego od XIX-wiecznej tradycji teatralno-operowej i mętnych interpretacji - a zaczyna w nim pulsować dramat pokolenia, które musiało (w taki czy inny sposób) rozliczyć się z klęski i porażki listopadowej. Jak ich porachunki były niedojrzałe, często głupie i pieniackie, jak ówczesne spory obnażały fatalne cechy narodowe Polaków - wszystko to odkrywamy z niemałym zdziwieniem właśnie w "Lilli Wenedzie", która z kolei nigdy nie cieszyła się zbyt dobrą sławą. Ani literacką, ani teatralną.

Odkrycie to zawdzięczamy oczywiście Krystynie Skuszance, która - bez przesady - ocaliła ten utwór dla współczesnego teatru. A to dlatego, ze udało jej się zgoła precyzyjnie objaśnić symbolikę i cały skomplikowany system znaków literackich "Lilli Wenedy". Jak tego dokonała? Bardzo prostym zabiegiem. Uznać go przyjdzie za osiągnięcie teatralne nawet wówczas, jeżeli jej próba okaże się próba jedyną, niemożliwą do powtórzenia.

Skuszanka zaufała Słowackiemu i starała się zrozumieć jego intencje. Postawiła też pytanie, na które trzeba było odpowiedzieć jednoznacznie. Dlaczego właśnie w 1839 roku autor "Kordiana" napisał "Lillę Wenedę? Odpowiedź Skuszanki brzmi: zamiast trzeciej części "Kordiana", którą poeta spalił. A jeżeli tak, to "Lilla Weneda" nie jest kontynuacją problematyki "Kordiana", lecz obrazem emigracji, obrazem jej rozbicia, swarów, konfliktów - w dziesięć lat po klęsce!

Życie emigracyjne skupiało się w klubach i salonach. I to miejsce komponuje Skuszance teren akcji scenicznej. Uczestnikom takiego właśnie spotkania klubowo-salonowego rozda role z "Lilli Wenedy". Aktorzy ubrani są wedle obowiązującej mody lat trzydziestych XIX wieku. Po odegraniu swoich partii wracają na wyznaczone miejsca przy stolikach. Zebrane towarzystwo w salonie reżyserka dzieli na trzy grupy: prawa - to Wenedzi, lewa: Lechici, grupa środkowa to święty Gwalbert, Ślaz i ich otoczenie. Osobami spoza dramatu są Kordian i Doktor. I tym sposobem Skuszanka inscenizuje dramat podświadomości, a zarazem dramat polityczny.

Nie ukrywa swoich zabiegów inscenizacyjnych. Wykłada je w programie i wprost - na scenie. Zaznacza dokładnie jakie partie tekstu skreśliła, a co włączyła do scenariusza "Lilli Wenedy". Przedstawienie rozpoczyna Kordian znanym tekstem (... Oto Polska... Działaj teraz! - Polacy!) i kończy, wygłaszając sarkastyczne partie "Grobu Agamemnona" (w pierwszym wydaniu Słowacki strofy "Agamemnona" dołączył do "Lilli Wenedy").

Skuszanka zaryzykowała więc bardzo osobiste odczytanie "Lilli Wenedy". Nie zlękła się też jawnie demonstrowanej literackcści i efektów teatralnej umowności. Scenę napełniła szumem listopadowego wiatru i nostalgicznym walcem a-moll Chopina z 1831 roku. Przyznała się do swych upodobań i ujawniła swoje przemyślenia. I mogłaby za Słowackim powtórzyć jego wyznanie, zamieszczone w liście do Krasińskiego: "Oto jest cały sklepik kolportera, wysypujący przed tobą swe fantastyczne figurki..."

W tym polskim "sklepiku" Skuszanka pokazała dosłownie i poprzez poetycką metaforę całą rekwizytornię narodową. Zbroje, szable, czaka ułańskie, tarcze... Wypełniają one wielką skrzynię na harfę Derwida. Wydobywa te rekwizyty i rozdaje uczestnikom psychodramy Roza Weneda. Stają się one w tym przedstawieniu znakami wartości, które funkcjonowały i nadal funkcjonują w naszej świadomości jako swoiste sygnały wywoławcze.

Przedstawienie "Lilli Wenedy" na scenie krakowskiego Teatru im. J.Słowackiego zaskakuje zagęszczeniem aluzji. Aluzyjność tego przedstawienia jest programowa, choć ani przez moment nie razi nachalnością skojarzeń. Wręcz przeciwnie. Wzbogaca naszą świadomość, wskazując na powtarzające się w literaturze i w teatrze, jakże pojemne motywy i obrazy. A więc np. Mickiewiczowski Salon Warszawski - u Skuszanki emigracyjny salon paryski, pełen zaciekłych sporów, rozgrywek, niechęci i nienawiści... Harfa Derwida (aktor grający tę postać ucharakteryzowany jest na Mickiewicza) zaczyna pełnić u Skuszanki tę samą funkcję, co złoty róg w "Weselu". A Ślaz zostaje po prostu "wrzucony" w podobną sytuację, jak Jasiek Wyspiańskiego. Zresztą Ślaz w tym przedstawieniu, pozbawiony tradycyjnej funkcji błazna wprost z Szekspira i Calderona - jawi się w krakowskiej "Lilli Wenedzie" jako zupełnie nowa postać; śliski oportunista, który korzysta z konfliktu dwóch walczących stron. I dopiero w takim ujęciu (gra go świetnie Wojciech Zielarski) zaczynamy odkrywać wspaniały, szyderczy język Słowackiego.

Bo też i język Słowackiego w tym przedstawieniu tnie jak brzytwa. Wciąż rani, prowokuje, zaskakuje trafnością diagnoz, celnym obnażaniem ludzkich postaw i cech narodowych. Dzięki zabiegom Skuszanki tekst Słowackiego nie musi obsługiwać zużytej konwencji teatralnej - niesie w zamian potężny ładunek myśli.

Krakowska "Lilla Weneda", obok "Dziadów" Swinarskiego i "Nocy listopadowej" Wajdy (Stary Teatr) jest udaną próbą dotarcia, poprzez dramat Słowackiego, do archetypów charakteru i wyobraźni narodowej. Natomiast w zabiegach inscenizacyjnych wykorzystuje poetykę Mieczysława Kotlarczyka, twórcy Teatru Rapsodycznego, który olśniewał przed laty swoimi przedstawieniami, bo potrafił słuchaczom-widzom odkryć urodę poezji. Czerpie z jego doświadczeń pełnymi garściami Adam Hanuszkiewicz - teraz skorzystała również Skuszanka. I dobrze się stało, że ta inspirująca tradycja krakowskich rapsodyków tak pięknie odżyła na scenie Teatru Słowackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji