Artykuły

Na wysoką nutę

Patos to podejrzany środek wyraju. Wielu kojarzy się z demagogią, grom­ką kanonadą ze ślepych nabojów, pokazem sztucznych ogni i najgorszą poezją. Wszelka sztuka ocierająca się o patos wydaje się być nieszczera, pozerska, ufryzowana na Dzieło. Kto pi­sze i mówi z dużej litery podejrza­ny bywa o fałsz, albo kpinę. A prze­cież kiedyś było inaczej - patos przenikający strofy wierszy, monologi scenicznych bohaterów, bijący z obli­cza rzeźb i obrazów stanowił dodatek artystycznie wartościowy a niekiedy nawet konieczny. I nikt nie rozpatry­wał go z punktu widzenia szczerości - konwencja nie była przecież hańbą, a jednym z wymogów stawianych twór­cy. Chcesz mówić o rzeczach wiot­kich - mów wzniosie i z powagą.

Dziś - inne gusty, inne wyobraże­nia o twórczości. Patos jest w nich synonimem artystycznej przesady i my­ślowej łatwizny. Teatralni reżyserzy strzegą się go więc jak ognia. Wolą zrealizować przedstawienie wyciszone, chłodne, wyprane z emocji, niż ulec pokusie wołania wielkim głosem.

Janusz Bukowski wystawiając na deskach Teatru Polskiego w Szczeci­nie "Lillę Wenedę" Juliusza Słowac­kiego - zaryzykował. Przedstawił spektakl nastrojony na wysoką nutę. Ważny i poważny, w tonie - donośny. A to szalenie niebezpieczny ton, łatwo nim zagłuszyć najrozsądniejszą nawet myśl.

Zwłaszcza gdy nie jest ona jedno­znaczna, Niejednoznaczna jak i sa­ma "Lilla Weneda". Różnie się ocenia ten dramat: jedni gotowi są go zaliczać do arcydzieł, inni skłonni ra­czej uznać za artystyczną porażkę poety. Ta krwawa i mroczna tragedia, daleka od lekkości czy intelektualnej przekory obecnej w innych dziełach Słowackiego, interpretowana była na wiele sposobów. Interpretacja najdosłowniejsza widziała w niej odbicie wydarzeń, które odebrały Polsce niepodległość. Zgadzało się wszystko - od cudownej harfy Derwida, symboli­zującej duchowe siły narodu, aż po nieudaną próbę buntu Wenedów - mającą być odpowiednikiem tragedii powstania listopadowego. Druga z in­terpretacji traktowała dramat jako pół-baśniowy - pół-historyczny wykład o początkach polskiej państwowości. Zda­rzało się przecież, że narody powsta­wały z pobitych i zwycięzców, więc czemu i Polacy nie mieliby się wywo­dzić z takiego krwi wymieszania?

Słowacki me był wynalazcą tej bar­dzo popularnej swego czasu koncep­cji, ale jego ilustracja narodowych dziejów nie miała stanowić przyczynka do archeologicznych badań. Odwieczny rywal Mickiewicza i zajadły wróg głoszonej przez autora "Pana Tadeusza" szlachetczyzny, pragnął po swo­jemu wytłumaczyć dwoistość polskiej natury. W "Grobie Agamemnona", włą­czonym zresztą we fragmentach do spektaklu, pisał o "duszy anielskiej" i "czerepie rubasznym" wrodzonych atrybutach naszego charakteru. Ogień i woda. Nic z mickiewiczowskiego "ko­chajmy się"...

Szczecińska "Lilia Weneda" podej­muje ten problem, na swój sposób go uaktualniając. Zainscenizowana według układu tekstu Krystyny Skuszanki (tego samego, na którym był oparty jej słynny przed laty spektakl w krakow­skim Teatrze Starym), pozwala wy­akcentować te sprawy, które nie prze­stały być znaczące do dziś. Przewodnikiem w ich gąszczu czyni, nie bez kozery, Kordiana (Karol Gruza), Kor­diana z innej sztuki, ale z tych sa­mych rozterek zrodzonego. Próbujące­go rozplatać lub nawet rozciąć zaciskający się powoli gordyjski węzeł historii.

To właśnie w jego usta włożone zostaną najwznioślejsze, ale i najbardziej chyba gorzkie strofy poezji Słowac­kiego. Bo Kordian nie jest w tym przedstawieniu "dodatkową atrakcją" nie wzbogaca też wbrew ideom auto­ra, przewodniej myśli dramatu. Jego monologi nie spełniają roli intermediów, dekoracyjnych przerywników między sceną a sceną. Są raczej spajają­cym całą konstrukcje -- komentarzem. Komentarzem zwiększającym czytel­ność poetycko mrocznej legendy.

Akt pierwszy. Scena pierwsza, W powoli rozjaśniającej się ciemności, w której brzmi jeszcze śmiech i gwar roz­mów zebranych na scenie postaci, po­jawia się Kordian. "Oto Polska, dzia­łaj teraz" - wezwie go głos Doktora (Mieczysław Banasik). Stąd tylko krok, by znaleźć się w tłumie Wenedów i Lechitów. W samym środku wojny to­czonej już nie tylko na miecze, bo na ideały...

Bukowski zadbał o to, aby zainscenizować spektakl w scenerii maksy­malnie uproszczonej, pośród dekora­cji skromnej, stwarzającej większe szanse słowom. I scenografia Jana Banuchy doskonałe te założenia speł­nia. Zielony krąg nachylony pod ką­tem do poziomu sceny symbolizujący rozległą krainę (perspektywa) to pła­szczyzna zarówno funkcjonalna, jak i znacząca myślowo. Zieleń jest ostrym kontrastem nie tylko do barwy stro­jów, spokój z niej płynący podkreśla gwałtowność toczących się w dramacie wydarzeń, idealna linia koła, figury, którą zwykliśmy traktować jako symbol zgody, jedności - nabiera w kontekście przedstawienia szczególnej wymowy. Podobnie jak uzupełniająca się opozycja barw w kostiumach Wenedów i Lechitów - biel i czerwień...Te pozornie nachalne metafory, sta­nowią jednak w praktyce sporą pomoc dla grającego na emocjach przedsta­wienia. Symetria i harmonia - to ka­tegorie znacznie osłabiające naiwną momentami ekspresję wypowiadanych na scenie kwestii. Jest takie mało pre­cyzyjne określenie; czystość wyrazu. Otóż tę czystość, zbawienną w osta­tecznym rozrachunku, udało się Bu­kowskiemu osiągnąć. Pomogła mu w lej mierze większość aktorów umiejęt­ni zachowujących chybotliwą granicę między patosem opartym o silną, choć kontrolowaną emocję a sztuczną, ko­turnową powagą; między żywiołowo­ścią a histerią... (Nie przez przypadek najmniej udane były w spektaklu te sceny, w których pompatyczne, pom­nikowe gesty banalizowały wymowę słów), W tym kontekście najlepiej wy­padły role - Karola Stępkowskiego (Lech), Ewy Wawrzoń (Gwinona), Ka­rola Gruzy (Kordian), Anny Lenarto­wicz (Roza Weneda), a także - Ewy Wencel (Lilla Weneda), choć w przy­padku tej młodej aktorki można by mieć pretensje do monotonii pewnych zachowań (np. wieczne "podbieganie" do przeciwników jako przejaw reakcji gwałtownej acz niewinnej).

Szczecińska "Lilia Weneda" jest sztuką o Polsce i Polakach, Zgoda. Czy jednak aktualną na tyle, by absor­bować widza anno 1981? Otóż wydaje mi się, że tak. Co więcej, w dzisiejszej, posierpniowej rzeczywistości nabiera ona specyficznej wymowy... Sądzę zresztą, że Bukowski sięgnął po tę tragedię nie tylko z szacunku dla na­rodowych pamiątek. Chciał z niej uczy­nić sztukę współczesną, choć odległą od łatwej doraźności. I rzeczywiście jest ta "Lilla Weneda" dramatem o ambicjach i wyniszczającej niezgodzie, o sprzecznościach tkwiących w nas sa­mych, o gwałtownym buncie ducha i rządach silnej ręki. O narodzinach społeczeństwa, i o wielkim pojednaniu. Pojednaniu wynikającym nie z gabi­netowej taktyki i nie z dyplomatycz­nych pląsów, ale wspólnych, dla obu stron równie gorzkich, doświadczeń.

Dlatego może ostatnia scena, w któ­rej Kordian wypowiada na kolanach bluźnierczą modlitwę do Ojczyzny, ma­jąc za sobą migotliwe kościelne chorągwie, a wokół rozbrzmiewającą potężnie pieśń "Goude Maier Polonia" - mimo patosu, nagromadzonego z po­zoru aż do granic wytrzymałości, nie budzi odruchu zniecierpliwienia.

A to już wiele w spektaklu, który z taką konsekwencją apeluje do wzru­szeń widowni, że każdy szanujący się krytyk - intelektualista musiałby we­stchnąć: ach, te nasze rozdzieranie szat, te nasze polskie sentymenty...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji