Artykuły

Widmo nadziei

"Tylko ty, Irydionie, nie opu­szczaj mnie śród zimnego świata słuchaczy, tylko ty mi nie daj uczuć chłodu, który mi na czoło od twarzy ludzkich powiewa; a gdybyś widział na mnie idące węże, weź w rękę harfę Lilli Wenedy i przemień te gady w słuchaczów..." - tak pisał Ju­liusz Słowacki w liście "Do autora Irydiona". I podobnie jak uczynienie ze stada węży uważ­nych słuchaczy miało ocalić kró­la Derwida od śmierci, tak pra­wdziwa potrzeba poezji może ocalić dla teatru dramaty Słowac­kiego. Ocalić w ich codziennym żywocie. Jedno i drugie równie jest trudne, choć nie niemożliwe. Zabójczy chłód sali "uziemia" w oka mgnieniu najwspanialsze inscenizacje. Cóż powiedzieć o tych, którym do doskonałości da­leko?

Krakowskie przedstawienie "Lilli Wenedy" w inscenizacji Krystyny Skuszanki (1973) powszechnie zostało przyjęte z entuzjazmem, jako odkryw­cze i żywe. I choć tak inne by­ło niż chce tradycja - bardzo z ducha i myśli Słowackiego wy­rosłe. Ktoś zauważył wówczas, iż trudno będzie grać dalej ten dramat nie uwzględniając tej realizacji. I słusznie.

Z tego założenia wyszedł za­pewne również Janusz Bukow­ski, reżyser szczecińskiego spek­taklu "Lilli Wenedy". Wziął od Skuszanki część najważniejszą - układ tekstu. Więc to, na czym opiera się całe przedsta­wienie. Wziął pomysł - party­turę. A w Krakowie dokonano czegoś więcej niż tylko przysto­sowania tekstu do potrzeb sceny.

Układ był bardzo charaktery­styczny (obok właściwego tekstu dramatu fragmenty "Kordiana", "Listu II do Autora Irdiona" oraz kilka strof z "Podróży do Ziemi Świętej"). A koncepcja od­czytania "Lilli Wenedy" poprzez "Grób Agamemnona", który sam Słowacki nazwał "Ostatnim chó­rem Lilli Wenedy - śpiewanym przez poetę", sprawdziła się w scenicznej realizacji. Realizacji zabierającej głos w sprawach najważniejszych - na równi z dramatem współczesnym. Wów­czas nawet go wyręczając.

W tym przypadku tak się nie stało. Choć przejęcie opracowa­nia tekstu jest także transpozy­cją myśli tamtej inscenizacji. Nie udała się jednak ani próba wskrzeszenia doniosłości tamte­go sporu, ani ponowienia oskar­żeń. I nie dlatego, iżby straciły na ważności czy sile, ale raczej siły głosu nie stało.

Nie wiem, czego chciał Bukowski. Może zafascynowany wizją teatralną Skuszanki zapoznać z nią pragnął szczecińskich wi­dzów? Wtedy jednak nie obronił­by się przed zarzutami odstępstw od scenicznego układu. A więc chyba raczej zainspirowany jej myślą spróbował samodzielnie się z nią zmierzyć. Bez większe­go powodzenia. Skazanemu na nieuchronność konfrontacji z pierwowzorem powtórzyć można by antykomplementy, jakimi w pozytywach obsypywano w swo­im czasie Skuszankę.

Piękność wskrzeszana po la­tach powinna być pewna swych nowych i niezaprzeczalnych atu­tów. Choćby po to, by nie porów­nywać jej z przeszłością, nie dziwić się, że znów przydano jej życie, choć spełzł dawny blask. Może inaczej jest z myślą. My­ślą ważną i prawdziwą. Jednak i jej potrzeba siły (również prze­bicia). Albo chociaż przekony­wającej jasności. Nie zapewnia jej tego reżyser nowej "Lilli We­nedy". A wystarczyło posłuchać Słowackiego, wziąć do rąk jedną z harf wenedyjskich i dać "du­chom powieść wierną i nagą, ja­ka się posągowym nieszczęściom należy". Jest tu ich obraz, ale gdyby pozostał jedynym, wątpić by należało o prawdziwej wiel­kości autora tej wizji.

Niezupełnie wiem, jak trakto­wać widowisko Bukowskiego. Czy jako samodzielne przedsta­wienie, czy też niezbyt udolną transpozycję myślowej sfery da­wnego, znakomitego spektaklu. A jak to wygląda z miękkich fo­teli? Z miejsc, które zajmuje w większej części złakniona rozryw­ki młodzież, cierpliwie wyłapu­jąca w przedstawieniu odpowied­nie do śmiechu momenty, któ­rych jest ku jej rozczarowaniu bardzo mało?

"Oto jest wzgórze okryte zie­loną murawą" - pisał Słowa­cki. Scenograf - Jan Banucha czyni z takiego trawiastego po­destu (kolistego, wzniesionego ku górze) podstawowe miejsce ak­cji. Buduje przestrzeń statyczną i nienastrojową, którą dynamiką wypełnią dopiero osoby dramatu "z czasów bajecznych". Nie ma więc grot, pola nad Gopłem, zam­ku i dalekich krajobrazów, te­go wszystkiego co znamy dobrze ze sztychów Andriolliego, wier­nych chyba wyobraźni poety. Pozornie więc w szczecińskim przedstawieniu w dosłowność się nie bawiono. W istocie to ona chyba więzi jakiekolwiek dalsze skojarzenie, śmielszą drogę ku metaforze.

Skuszanka wypieliła skutecznie w swojej inscenizacji ów "gaj fantazji" tak charakterystyczny Słowackiemu. U Bukowskiego próżno go szukać, Tyle, że w Krakowie widoczny był bardzo wyraźnie cel i efekt takiego zabiegu. Pozwalało to na poważ­niejszą rozmowę, silniej uwydat­niało gorycz, szyderstwo, tragizm. W romantycznym salonie przedstawiciele pokolenia Wiel­kiej Emigracji wiedli dyskurs o Polsce i Polakach. Był ów wie­czór wspominaniem historii. Był także wielkim oskarżeniem. Wi­dzowie mówili o wstrząsie. A cytowany w szczecińskim pro­gramie fragment Słowackiego "Do emigracji o potrzebie idei" - raczej przy tamtym przedstawie­niu powinien być przypomnia­ny.

Janusz Bukowski zatrzymał się jakby w pół drogi w swojej re­alizacji. Rekonstruując myśl Skuszanki ubrał ją inaczej jeszcze, co nie przydało zresztą całości większego sensu. W symbolicznej czarno okolonej przestrzeni po­ruszają się postaci - w bieli potomkowie rodu Wenedów i w czerwieni - (purpura, krew?) zwycięzcy Lechici.

Lecz zanim wejdziemy w ich świat, by skutecznie zresztą za­pomnieć o czymkolwiek innym, wysłuchamy Prologu. W dodanej do dramatu ekspozycji pojawiają się dwie postaci spoza "Lilli Wenedy" - Doktor i Kordian. Przed­stawią zebranych. "Jam tych mar nie wołał - przyszły sa­me"... "Oto Polska!" - wykrzy­knie Kordian. To więc - Polacy. Skłóceni, śmieszni, wielcy i mali. Wszyscy wyznawcy jednej wia­ry, jaką jest widmo nadziei. Te figury ożyją. Jednak to, co u Skuszanki było jedynie odgrywa­niem psychodramy, swoistym o-żywieniem historii, tutaj ujednoznacznione i przybite do ziemi staje się opowiadaniem historyj­ki. Silnie barwionej emocjonal­nie, choć nie zawsze farbką najwyższej jakości. Przyjęcie ca­łej ekspozycji nie ma żadnych konsekwencji, aż do finałowych strof "Grobu Agamemnona". Nie jest ów chwyt uprawniony teatr­alnie, gdyż nic z niego właści­wie nie wynika. Prócz sugestii.

Rozwijają się więc poszczegól­ne sceny dramatu w owej "pół-posągowej formie Eurypidesa tragedii", na którą rzucono "wy­padki wyrwane z najdawniej­szych krańców przeszłości". I jest to chwilami wzruszające, momentami piękne w liryzmie czy okrucieństwie, ale chyba w ogóle nie w tych kategoriach na­leżałoby rozpatrywać Słowackie­go. Dramatyzm pozostaje jedynie w sferze uczuć, niezwykłość w kręgu indywidualnych namięt­ności. O tragizmie historycznym, o dziejowych konfliktach nie ma mowy, w sensie większym niż dosłowny.

Nie ma ten spektakl duszy. Ale nie ma i "czerepu rubasznego", który ową anielskość wnętrza by pokrywał. Brak mu umiejętnie formowanego kształtu, w którym myśl o naszych polskich ułom­nościach i niemożnościach zna­lazłaby wyraźny obraz.

Przywoływanie mar jest tu ich ucieleśnieniem, bez możliwości jakiegokolwiek odbicia w krąg ogólniejszych refleksji. Choć przecież recytuje się poetyckie oskarżenie także na końcu. Ale jest to sztuczne. Nie stanowi spo­iwa czy komentarza. Jest obok.

Jak wiele jeszcze rzeczy w tej inscenizacji, której realizacja nie dorasta do pomysłu.

Ale są dobre role. Na pewno dwie. Gwinona Ewy Wawrzoń - dumna, władcza, królewska. Okrutna, a przecież i łzami swoi­mi błagająca o litość. Rola budo­wana konsekwentnie i szczegól­nie drapieżna w zestawieniu z jej antagonistką - Lillą Wenedą. Młoda Ewa Wencel - ma­leńka, szczupła z króciutko ostrzyżonymi włosami - jest na szczecińskiej scenie uosobieniem czystości i cierpienia. Miłości i poświęcenia. Piękna to rola, któ­ra nawet aktorską niedojrzałość potrafi wygrać jako atut. Nie można tego natomiast powiedzieć o Lechu Karola Stępkowskiego, ani o Derwidzie, który w wyko­naniu Zbigniewa Mamonta zadzi­wia niezrozumiałością wymowy (co przy strofach Słowackiego nieco szokuje).

Pisał Słowacki o "Lilli Wenedzie" - "dno złote obrazu pię­knie jaśnieje w ciemnościach pu­stego czerepu"... Dużo dobrej woli życzyć wypada szczeciń­skim widzom, żeby umieli to so­bie wyobrazić. Zawsze przecież jednak istnieje "widmo nadziei".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji