Artykuły

Fantastyka futbolowa

Rozgrywkami Euro 2012 w Polsce żyliśmy przez ostatnie tygodnie prawie wszyscy. Nic dziwnego, że teatr spróbował część z tych emocji zagospodarować - pisze Łukasz Drewniak w Tygodniku Powszechnym.

16 czerwca rano przypomniała mi się taka, futbolowa par excellence, historia. Grecki herold wysłany do Aten po przegranej bitwie z Macedończykami przybiegł do miasta i powiedział: "Wygraliśmy!". Ludzie bawili się na ulicach do białego rana. O świcie wrócili pierwsi poranieni i załamani żołnierze. Zdumiał ich widok uradowanych mieszkańców. Archonci chcieli herolda skazać na śmierć, a ten bronił się: "Po co miałem mówić prawdę? Co by to zmieniło? A tak dałem wam jedną noc szczęścia". Może i my powinniśmy mieć jedną taką noc? Noc skłamanego futbolowego spełnienia?

FINISAŻE MUNDIALOWE

Futbol nie pojawił się w polskim teatrze dopiero za sprawą Euro. Od czasu do czasu trafiały do repertuarów sztuki Stanisława Bieniasza ("Transfer"), Jerzy Fedorowicz grał w Krakowie monodram "Póki piłka w grze" Thomasa Brussinga, monolog zgorzkniałego trenera-nieudacznika, sześć lat temu Ula Kijak przygotowała niezależną produkcję "Bądź mi opoką" Bariego Keeffe o kibicach Manchesteru United, daremnie czekających pod bramą stadionu na kumpla z biletami. W 2007 r. Joanna Warsza na Finisaż Stadionu X-lecia zamówiła u szwajcarskiego performera Massima Furlana akcję "Boniek!". Furlan odtworzył w skali 1:1 boiskową marszrutę Zibiego z legendarnego meczu z Belgią, w którym Boniek strzelił trzy wspaniałe bramki. Komentował Tomasz Zimoch, a 42-letni performer z brzuszkiem ofiarnie truchtał po boisku bez piłki całe 90 minut, w odpowiednich momentach składał się do strzałów i zrywał do sprintu. Było tak, jakby innych piłkarzy ktoś wymazał gumką, jakby sam Boniek rozgrywał dalej w swojej głowie tamten mecz, minuta po minucie.

Jerzy Pilch w finale "Nart Ojca Świętego" umieścił wiekopomny monolog profesora Chmielowskiego o mundialu, w którym Karol Wojtyła sam ogrywa cały piłkarski świat. Niemców, Rosjan, Brazylijczyków, Holendrów: "Włoskie catenaccio przy dryblingu polskiego biskupa szło w całkowitą rozsypkę". Papież gra na wszystkich pozycjach, mundial staje się pontyfikatem i pierwszą papieską pielgrzymką. Cała Polska czuje się, jakby zdobyła mistrzostwo świata. Potem już nigdy nie było takiego mundialu. Kiedy w spektaklu Piotra Cieplaka wypowiadał te słowa przebrany w strój Konrada Władysław Kowalski, widzowie płakali. I wreszcie Monika Strzępka i Paweł Demirski w "Tęczowej trybunie 2012" perfidnie zestawiali frustracje społeczeństwa i samozadowolenie elit tuż przed mistrzowską imprezą. Wieszczyli krach Euromitu o skoku cywilizacyjnym, o wspólnocie wszystkich Polaków. Spektakl poprzedzała akcja społeczna, w ramach której stworzono fikcyjne gejowskie stowarzyszenie, żądające wydzielenia "różowego" sektora na stadionach, w którym homoseksualni widzowie mogliby kibicować Polakom we własnym gronie. Prowokatorzy badali reakcje mediów, oficjeli i fanklubów.

EURO LAST MINUTE

Czas płynął: tuż przed Euro artyści teatru najczęściej złościli się, że tyle środków wpompowuje się w budowę stadionów, zwłaszcza Narodowego, zamiast pomagać instytucjom kultury.

Byliśmy wściekli na obcięcie budżetów warszawskim teatrom i stworzenie z pomocą odebranych pieniędzy Strefy Kibica. Na czas turnieju zamknięto teatry w Pałacu Kultury, z powodu "piłkoszału" aktorzy Dramatycznego, Studia i Lalki nie pracowali i nie zarabiali. Na spektakle o Euro nikt nie liczył, bo cóż teatr może dodać do naszej wiedzy o piłkarskim fenomenie? Czy jest w stanie oddać choć w części całą beznadzieję polskiej miłości do piłki nożnej? Co najwyżej pokaże, jak bardzo futbolowi zazdrości - na przykład masowości, komunikatywności, wspólnotowości.

Z drugiej jednak strony rozgrywkami Euro 2012 w Polsce i występami narodowej reprezentacji żyliśmy przez ostatnie dwa tygodnie prawie wszyscy. I nic w tym dziwnego, że polski teatr spróbował w końcu część z tych emocji zagospodarować. Jeszcze w marcu Polski Teatr Tańca Ewy Wycichowskiej przygotował spektakl "Football@" [na zdjęciu], próbę pożenienia dwóch konwencji: sportowej i tanecznej, oddania w tańcu charakteru piłkarskiego treningu i techniki gry pojętej jako choreografii. Dzień po bójkach kiboli polskich i rosyjskich warszawski Powszechny dał wyłącznie internetową premierę "Fazy Delta" Radka Paczochy (reżyserował Gabriel Gietzky, filmował Robert Gliński) - rekonstrukcję imprezy pomeczowej, podczas której trzech młodych kibiców zabiło człowieka. Wreszcie polsko-niemiecka reżyserka Iwona Jera zrealizowała w krakowskiej Bagateli szalony spektakl-mecz "My w finale". Zwykle teatr przygląda się futbolowemu światu jak egzotyce, jak Masajom na sawannie. W przedstawieniu Jery jest inaczej. Spektakl trwa tyle co dwie połowy meczu, a bohaterem jesteśmy tytułowi My. Na scenie działa drużyna, jedenastka aktorów (z muzykiem i suflerką w składzie) zmienia się w narodowy chór kibiców, zawodników, trenerów. Mówi za nas, mówi nami, wypowiada na głos każdą parszywą i świętą myśl o polskiej grze w nogę.

TEATRALNE BOISKO

Marc Becker, autor "My w finale" nie tyle napisał sztukę, co stworzył format. Każdy z tłumaczy musi właściwie dokonać parafrazy oryginału, wpisać w oferowany przez Beckera schemat autentyczne piłkarskie emocje narodowe. Umieścić wspomnienia z najważniejszego, pokoleniowego meczu, stworzyć wzór lokalnej mentalności kibicowskiej, oddać język, jakim opowiadamy o futbolu.

Michał Olszewski, autor adaptacji tekstu (i redaktor "TP") kongenialnie zlepił w jedno piłkarski slang działaczy, zawodników i kibiców. Wszedł w mentalność polskich "pikników". Obficie cytował Ciszewskiego, Szpakowskiego i Zimocha, nieśmiertelne frazy trenera Wójcika ("Kiełbasy w górę i ładujemy frajerów..."). Zrozumiał, że język komentatorów sportowych i kibiców to lustrzane odbicie kalekich fraz współczesnego postdramatu. Że w piłkę nożną gra się również językiem. Piłkę kopie się w głowie. Język, który mówi o piłce, musi być pełen dryblingów i pressingu na połowie przeciwnika. Składa się z kiksów, przerzutów na skrzydła i pułapek off-side'owych. Polscy piłkarze noszą w jego wersji śmieszne plebejskie nazwiska: Bober, Bzdura, Bzdręga, Kapeć, Siurek, Murawka, Las. Jednocześnie monotonne ciągi wyliczeń podań i przechwytów - Siurek... Siurek... Siurek... Bzdręga... jeszcze raz Siurek... Murawka... znowu Las - uspokajają jak mantra: jest dobrze, póki nasi podają. Język oddaje amplitudę emocji w spektaklu - od wściekłości i rozpaczy po orgiastyczną euforię niespodziewanego zwycięstwa. Chór antyczny siedzi teraz na stadionie. Czyli na scenie.

Iwona Jera jest inna niż inni wykształceni w niemieckim teatrze reżyserzy: Wojtek Klemm czy Grażyna Kania. Nie interesuje jej ani polityczność, ani lewicowość, ani splot psychologii i twardej, brutalnej formy scenicznej. Pociągają ją chóry - jako Ersatz wspólnoty. Czuć w jej teatralnej robocie inspiracje Marthalerem i Scheelfem. Nie ma w krakowskim przedstawieniu kiczu biało-czerwonych szalików i dziwacznych czapek, aktorzy do eleganckich strojów wieczorowych dodali po prostu czarne spodnie od dresu z charakterystycznymi paskami adidasa. Siedzą na kanapie obitej sztuczną trawą, skandują kwestie grupowo, z tłumu wyłaniają się raz po raz soliści, by zabłysnąć na chwilę beznadziejną refleksją o życiu i sporcie. Jesteśmy równocześnie w szatni, na boisku, na ławce trenerskiej, w telewizyjnym studio, na stadionie i przed telewizorami. Strumienie myśli i wypowiedzianych na głos zdań zlewają się w jedno.

MECZ O WSZYSTKO

"My w finale" to nie jest sztuka o futbolu. Albo nie tylko o futbolu. Najpierw mówi o potrzebie wspólnoty. Jakiejkolwiek wspólnoty, nawet fałszywej, formowanej ad hoc i byle jakiej. Broń Boże nie połączonej żałobną pieśnią, zjednoczonej w zwycięstwie, a nie klęsce. Różnorodność staje się jednością. I tak jedność - chwilowa, 90-minutowa jest czysta i piękna. W sztuce Beckera kibicowanie jest pojęte jako życie zastępcze: boiskowe parady odwracają uwagę od naszych wpadek. Boiskowe funkcje zostają przekopiowane na role życiowe: kim jesteśmy jako trenerzy, kibice, komentatorzy, zawodnicy? Jak gramy w życie?

Aktorzy traktują widzów jak wielki niewidzialny ekran, patrzą na nas i widzą mecze w naszych głowach. Becker, Jera i Olszewski dokonują sztuki nie lada - po chwilowym dystansie orientujemy się, że emocje chóru to skopiowane kropka w kropkę nasze emocje, im bardziej powszechne, banalne - tym lepiej. Sceniczny mecz nie jest rekonstrukcją jakiegoś konkretnego spotkania, ale kondensacją wszystkich już raz przeżytych. Dość drastycznie otwiera ją przecież motto z Adolfa Hitlera: "Świat jest pucharem przechodnim". W futbolu, jak i w życiu trzeba kiedyś coś koniecznie wygrać. Tylko kiedy? Teraz? Już?

Olszewski kończy sztukę deklaracją i wiarą, żeby nie być już więcej wspólnotą żałobników lecz wspólnotą ufności i radości. A taka zrodzi się tylko w chwili triumfu - jak w Niemczech w 1954 r. po wygranym finale z Węgrami. No, niestety, znowu się nie udało. Bardzo ciekawi mnie teraz zmiana kontekstu odbioru tego przedstawienia. Na początku czerwca oglądaliśmy przewrotny spektakl Jery z nadzieją, lekko tylko pomieszaną z niepokojem. Bo co byłoby, gdyby Jera i Olszewski trafili, co by było, jeśli rzeczywiście coś byśmy na Euro ugrali? Wtedy spektakl nie tylko zyskałby miano proroczego, ale chodzilibyśmy na niego, żeby przypomnieć sobie niedawne nadzieje, dreszcz oczekiwania, że jednak sen się spełni.

Po przegranym Euro być może aktorzy Jery będą grali przedstawienie tylko do przerwy. Bo I akt kończy się stratą gola. Przegrywamy 0:1. Komputerowy orzeł w koronie leci i ze skrzydeł kapią mu łzy. Żałobny kir opada na miniaturowe boisko, ktoś okrywa czarną chustą pianistę, kanapę, wszystkie obiekty sceniczne spowija złowróżbna czerń. Przemek Branny śpiewa "Naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt" - to o Polsce, o piłce, o sprawiedliwości dziejowej...

***

Dobry mecz jest teatrem. Opowieść o dobrym meczu - literaturą. Przeczytałem to dawno i nigdy potem nie odnalazłem już tego opowiadania z serii literatury iberoamerykańskiej. To była taka zielona, cienka książeczka. Nie pamiętam autora - Borges, Adolfo Bioy Casares albo inny słynny Latynos bawił się paradoksem potęgi radiowych komentatorów piłkarskich w czasach sprzed telewizji. Fascynujący spektakl głosu jednego aktora, plastycznie opisującego boiskowe epifanie w pewnym momencie mógł zmienić się w czystą fikcję, wyrafinowaną sztukę narracyjną. Komentatorzy, czarodzieje mikrofonu sami wymyślali dramaturgię sportowego widowiska, bo dla oszczędności w Argentynie przestano organizować rozgrywki. Jakiż zresztą prawdziwy mecz mógł się równać z meczem wymarzonym, meczem genialnie opowiedzianym? Nikt już nie chodził na stadiony, wszyscy zastygali przy odbiornikach i słuchali argentyńskich Zimochów i Ciszewskich. A oni sprawiali, że każde spotkanie było skonstruowane jak tragedia antyczna, przypominało naraz melodramat, epopeję i powieść łotrzykowską. "Nasi" wygrywali po niesamowitej walce albo przegrywali z honorem po walce do upadłego.

Dziś w erze telewizji i internetu polski Orson Welles wyreżyserowałby to chyba tak: w połowie przegrywanego właśnie kluczowego meczu "o wszystko" z ekranów znika transmisja, przestają działać sieci komórkowe i wifi na terenie całego kraju. A jakby co - tak na wszelki wypadek - rządowi hakerzy włamują się na zagraniczne serwisy i umieszczają tam fałszywe relacje z zakończonego meczu. Rozentuzjazmowany spiker ze studia na Woronicza podaje rezultat: 2:1 dla nas. Bramki pokażemy rano, jak tylko usuniemy awarię. Wybucha ogólnonarodowa euforia. Polacy wychodzą na ulice. Padają sobie w ramiona. Całują nas obce dziewczyny, ściskają obce chłopaki. Naprawdę nie zasłużyliśmy na taką noc?

Tygodnik Powszechny jest patronem festiwalu "Futbol w kulturze i sztuce".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji