Artykuły

Varga o książce Stuhra: Walka o godność kultury

Co mnie w tej książce - która stała się zresztą już potężnym bestsellerem - pociąga, to walka Stuhra o godność kultury, którą obecnie różne paskudne choroby także atakują, Stuhr choroby owe diagnozuje i wskazuje przyczyny, choć z oczywistych powodów skutecznej kuracji przepisać nie jest w stanie; to - zdaje się - są choroby nieuleczalne - o książce "Tak sobie myślę..." Krzysztof Varga w Kajecie konesera.

"Tak sobie myślę..." to jednak nie jest tytuł szczególnie porywający, zasadniczo większość ludzi powinna sobie coś myśleć, owszem, nie jest to regułą, myślenie, jak wiadomo, jest w panującej dziś ponowoczesności w panicznym odwrocie. Jednak tytuł książki Jerzego Stuhra wydaje mi się nieco zbyt skromny. Nosi ona też podtytuł "Dziennik czasu choroby" i właściwie każdy wie, o co tam idzie, o walkę z nowotworem oczywiście, ale akurat - niech mi to będzie wybaczone - nie zmagania z rakiem są dla mnie w tych zapiskach najistotniejsze. Owszem, jestem pełen empatii, kibicuję wytrwale i wierzę w powrót do pełnego zdrowia, ale nieco na inny temat w tym dzienniku stawiam.

Zatem to, co mnie w tej książce - która stała się zresztą już potężnym bestsellerem - pociąga, to walka Stuhra o godność kultury, którą obecnie różne paskudne choroby także atakują, Stuhr choroby owe diagnozuje i wskazuje przyczyny, choć z oczywistych powodów skutecznej kuracji przepisać nie jest w stanie; to - zdaje się - są choroby nieuleczalne.

Pisze znany aktor zatem o dzisiejszej kinematografii i dzisiejszym teatrze, pisze krytycznie, choć z troską, Strzępkę i Demirskiego chlasta za plakatowość, Kleczewską za używanie metod terapeutycznych przy szykowaniu przedstawień, na rzecz zasadniczą zwraca uwagę: sztuka ma pomóc publiczności, nie reżyserowi i aktorom, aktorstwo to są wyrafinowane usługi dla ludności, a nie robienie sobie psychoterapii, zdaje się, że może to być pogląd nieco niepopularny obecnie. Gdy idzie o kino, wychwala "Różę" i chlaszcze "Kac Wawa", polemizować z tym się nie da zupełnie, rozjeżdża Koterskiego okrutnie i bez najmniejszej litości, oczywiście nazwisko

Koterskiego nie pada, ale tylko analfabeta by nie zrozumiał, o kim mowa, ostatni film Koterskiego Stuhr masakruje i bezcześci jego zwłoki, "Sponsoring" Szumowskiej czołga brutalnie, aktorów młodszych pokoleń nie oszczędza, za "Kac Wawa" dostaje się Szycowi, Gąsiorowskiej i Ka-rolakowi, za to właśnie, że w takim badziewiu zgodzili się chałturzyć. Stuhr jako człowiek starszej daty wypomina im, iż drzewiej aktor czuł, że spełnia jakąś misję, on sam siedemdziesiąt procent propozycji jakoby odrzucał, choć takich propozycji jak "Kac Wawa" wówczas nie bywało, postęp w upadku kina rozrywkowego ostatnio imponująco przyspieszył. Młodzi aktorzy zaś wchodzą we wszystko jak w masło, by nie rzec -jak w fekalia, tacy są uniwersalni, że w literalnie wszystkim gotowi są zagrać, to się Stuhrowi bardzo nie podoba i powiem przy okazji - mnie również.

Zatem zasadnicza wartość książki Stuhra to jest jakieś otwarcie debaty, przynajmniej tej debaty potencjalność, możliwości jakiegoś sporu. Mnie bardzo sporu w kulturze brakuje, nikomu o produkcję kulturalną bojów toczyć się nie chce. Rozumiem zatem doskonale, gdy przy okazji kuriozalnych oskarżeń producenta "Kac Wawa" pod adresem Tomasza Raczka w dzienniku Stuhr wykrzykuje: "No, wreszcie afera, na jaką czekałem!". I ja ten zachwyt doskonale pojmuję, ponieważ też czuję wyraźny deficyt afer w sferze kulturalnej, z utęsknieniem wyglądam wszelkich tego typu rozrób, brak mi ostrych zadym wokół dzieł teatralnych, filmowych czy literackich, w zamian dostaję jedynie jakieś ponure erzace, czyli afery polityczne, śmieszna rzecz, bo czym są afery polityczne w zestawieniu z aferami kulturalnymi, nie miałbym nic naprzeciw, by książka Stuhra jakimś zapłonem do potężnej kłótni była.

Wszelkie afery polityczne aferalność kulturalną wytrzebiły niestety z naszego życia, przez kraj cały idą wyłącznie kłótnie o to na przykład, co Prezes o kim powiedział, o filmy, sztuki czy powieści nikomu się kłócić nie chce, a to jest błąd zasadniczy, który straszliwe przyniesie skutki, ponieważ jeśli o czymś za sto lat mamy pamiętać, to nie o tym, co Prezes miał na myśli, gdy enigmatyczne zdanie wygłaszał, ale o tym, jak się o teatr, film czy literaturę kłócono, ponieważ w przeciwieństwie do kłótni o Prezesa kłótnie o sztukę będą przez pokolenia procentować.

Niech będzie książka Stuhra zapłonem do kłótni potężnej Z racji podeszłego wieku pamiętam jeszcze wyraźnie zamierzchłe lata 90. ubiegłego wieku, kiedy o kulturę się spierano, trudno w to uwierzyć, a jednak, obecnie - pozrzędzę nieco - takie sprawy się załatwiaj jedynie adekwatną liczbą gwiazdek przy recenzji.

Im dłużej żyjemy - moja nowa teoria, której się będę uparcie trzymał - tym mniej zapamiętujemy. Stuhr daje tu przykłady wstrząsające. Zapisuje wrażenia z programu telewizyjnego, w którym uczennica (uczennica!) na pytanie, kto wprowadził stan wojenny, odpowiada: "Mazowiecki"! Gdy nauczycielka (nauczycielka!) pyta w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak bardzo zniszczony był w czasie wojny Pałac Kultury. Odpowiadam: zniszczony był doszczętnie, tak że od początku go trzeba było budować. Dodam ponuro: jeszcze gorzej będzie, albowiem za jakiś czas żadna uczennica czy nauczycielka nie będą w ogóle wiedziały, co to stan wojenny i kto to Mazowiecki.

Inną sprawą, w pewnym sensie zasadniczą i fundamentalną, jest to, iż Stuhr swoje zapiski prowadził ręcznie - są w książce wręcz faksy-mile tychże, rzecz godna pochwały i namysłu. Otóż osobiście cierpię na postępującą atrofię pisania ręcznego, pisać ręcznie już zupełnie nie umiem, pisanie ręczne nie jawi mi się nawet jako koszmar, ono jawi mi się jako rzecz najzupełniej niemożliwa technicznie. O ile umiem jeszcze jako tako utrzymać w dłoni długopis, to skreślić tym długopisem paru zdań najzwyczajniej nie potrafię, jeśli już z jakichś powodów muszę napisać coś ręcznie - wychodzi z tego graficzny bełkot, sam mam problem, by odszyfrować swoje pokraczne słowa, pole do popisu dla grafologów - olbrzymie. Wieloletnie używanie edytora tekstów, klawiatury laptopa spowodowało, iż waham się wręcz czasami - gdy akurat muszę, dajmy na to, jakąś dedykację wpisać - "ż" czy "rz" postawić, niewykluczone, że zbliża się moment, gdy zadrżę, czy "u", czy też "ó" stawiać, jak wiadomo, edytor tekstów sam wszelkie tego typu błędy poprawia. Od jakiegoś czasu towarzyszy mi więc myśl, by sobie jakiś elegancki a gruby zeszyt sprawić i w nim dokonywać zapisków, ćwiczyć na powrót kaleką rękę, mozolnie wracać do dawnych umiejętności. Nie o to chodzi, by jakiś dziennik prowadzić, do prowadzenia dziennika czuję na razie wyraźny dystans, dziennik z zasady ocierać się przynajmniej powinien o prawdę, z prawdą to ja zbyt często na bakier jestem. Myśl ta towarzyszy mi od momentu, gdy kilka miesięcy temu w budapeszteńskim Muzeum Sztuk Pięknych, a ściślej w jego sklepie z pamiątkami natknąłem się na estetycznie wielce pociągającą ofertę grubych eleganckich zeszytów ze stylowymi okładkami, zapełnić taki zeszyt, a może nawet kilka pismem ręcznym - perwersja zupełna, a perwersje, jak wiadomo, niebywale są pociągające. Nie jest wykluczone, że wakacje na próbę powtórnej nauki pisania ręcznego poświęcę, czekając przy tym na jakąś porządną wreszcie aferę kulturalną

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji