Artykuły

Potocki płacze

W "Saragossie" Bradeckiego wszystko jest przesądzone od samego początku: los Potockiego i los spektaklu. Potocki płacze nad sobą pogrążony w głębokiej depresji, zajmując się co chwila szlifowaniem legendarnej kulki od cukiernicy. Przedstawienie, gdyby mogło, też by nad sobą płakało, bo mimo wielkich nadziei, jakie w nim pokładano, nie jest sukcesem.

Zamysłem Tadeusza Bradeckiego, który powrócił do "Rękopisu znalezionego w Saragossie", była próba zbudowania jednej z wielu możliwych wersji okoliczności, a może raczej przyczyn samobójczej śmierci Potockiego. Tekst sztuki Bradeckiego przeplata się z fragmentami "Rękopisu...", pokazując filozoficzne zaplecze roku 1815, kiedy to w jasny oświeceniowy porządek racjonalistyczny wdarły się ciemne moce tego, co nieracjonalne, nie dające się poznać i wyjaśnić przy pomocy rozumu. Świat realny bezpowrotnie przestał być poznawalny. Stąd Dolorita mówiąca tekst Mickiewiczowskiej Karusi. Ale upadek modelu oświeceniowego to nie jedyny powód łez Potockiego. Po scenie snuje się armia napoleońska i sam Napoleon z ręką na sercu, a w

"Wiedniu walc". Europa przeżyła wielki nowożytny kataklizm: wojny napoleońskie, Kongres Wiedeński. Potocki musiał przeżyć to szczególnie dotkliwie, zwłaszcza, że jak wiemy Napoleona nie cierpiał. Dlatego Potocki płacze, tak jak tylko płakać może bezradny mężczyzna. Po scenie przechadza się don Belial de Gehenna (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) - szatan, zło wcielone, król ciemności. On także nie niesie Potockiemu ocalenia, przyzywany w najcięższych chwilach nie pojawia się. Ostatnie spotkania z postaciami "Rękopisu...." przypominają śmiertelny film, jaki ponoć przewija się przed oczami umierającego. Potocki na chwilę wkracza w świat powieściowych wydarzeń lub tylko obserwuje je z dobrodusznym uśmiechem, a potem znów płacze coraz bliższy ostatecznej decyzji, strzału w usta wyszlifowaną kulką od cukiernicy, ponoć poświęconej.

Potocki to dla teatru materiał równie ciekawy, co jego wciąż w Polsce niedoceniana powieść. A jednak Bradeckiemu sztuka nie udała się. Wina leży chyba przede wszystkim po stronie tekstu dramatu, scenariusza nazwanego "romansem scenicznym". Jego konstrukcja nie wytrzymuje próby teatru. Sceny z Uładówki, rozmowy z don Belialem mieszają się symetrycznie i mocno monotonnie z epizodami z "Rękopisu...". Ten retrospektywny porządek nie pozwala zbudować napięcia dramatycznego. Kiedy spektakl nabiera wiatru w żagle trzeba go znów przygasić i powrócić do osamotnionego w Uładówce Potockiego. Tutaj wychodzi na jaw jeszcze jeden grzech Bradeckiego, dla tego przedstawienia grzech ciężki, jeśli nie śmiertelny. Potrzeba dopowiedzenia, wyjaśnienia wszystkiego za wszelką cenę. Krakowskie przedstawienie nie miało żadnego tekstu odautorskiego. Było po prostu adaptacją powieści. Przebijały się tam wszystkie tematy i problemy, o których teraz Bradecki mówi wprost, wkładając filozoficzne objaśnienia w usta Potockiego i don Beliala. Ten zabieg właśnie całkowicie unieszkodliwia jakiekolwiek napięcie, a co gorsza rozbraja tajemnicę powieści. Historia rodu Gomelezów przestaje być interesująca i zrozumiała, staje się kwiatkiem do kożucha, a sztuka Bradeckiego nie jest ani sceniczną adaptacją "Rękopisu...", ani sztuką o Janie Potockim. Jest swoistym teatralnym "dwa w jednym", ale teatr takich dziwnych produktów nie znosi.

Niestety na dramaturgicznych błędach nie kończą się nieszczęścia "Saragossy". Mimo całego szacunku dla zawsze świetnego aktorstwa Jerzego Łapińskiego nie mogę pogodzić się z obsadzeniem go w roli Potockiego. Jego Potocki jest drepczącym w koło staruszkiem. Sprawia wrażenie nieporadnego, nawet nieco zniedołężniałego. Nie odpowiada wizerunkowi mędrca rozpaczającego nad końcem świata, który zdarzył się na jego oczach. Nie mogę również pogodzić się ze scenografią Barbary Hanickiej, która posiadłość w Uładówce kazała zbudować z bejcowanych na czarno płyt sklejki, połączonych metalowymi nitami. Nawet jeśli takie rozwiązanie miało sugerować, że Potocki już za życia przebywał w czarnej trumnie, to sposób, w jaki pracownie teatralne wykonały Uładówkę woła o pomstę do nieba. Na szczęście ściany dość szybko znikają, dzięki czemu scena dostaje powietrza i przestrzeni. Kolejną rażącą rzeczą jest brak zespołowego, jednolitego stylu gry aktorów. To nie jest zespół lecz zbiór, czasem bardzo wybitnych aktorów. Niestety w takiej sytuacji trudno o budowanie napięć między postaciami. Każdy gra po swojemu.

W przedstawieniu na szczęście są też rzeczy warte ocalenia. Po niemiłosiernie rozwleczonej, pozbawionej rytmu i tempa części pierwszej następuje wartko grana i zabawna część druga, w której na dłużej reżyser oddaje głos powieści Potockiego. Cały epizod Avadoro reżyserowany jest z pełnym poszanowaniem praw teatru, z dala od epickich wynaturzeń. Żywioł teatralny zwycięża nad narracjami. Wspaniale sprawdzają się także rozmaite rozwiązania inscenizacyjne, zwłaszcza te, w których używa się bezszelestnej maszynerii Teatru Narodowego. "Rękopis..." pełen jest zdarzeń z pozoru cudownych o racjonalnych przyczynach. Maszyneria także sprawia wrażenie cudu dziejącego się na naszych oczach, którego przyczyna to na przykład podnośnik hydrauliczny. Zachwycające jest zakończenie przedstawienia, kiedy zgromadzone na proscenium postacie z "Rękopisu..." zapadają się pod scenę w rytmie opadania kutyny. Gdy kurtyna dotknie podłogi sceny, aktorzy znikną pod podłogą, tak jakby ich piekło pochłonęło.

"Saragossa" to kolejny dowód na to, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. W teatralnym piekle poniewierają się sztuki, w których ktoś przedobrzył. W wypadku "Saragossy" za dużo zostało powiedziane czy też dopowiedziane. Teatr i aktorzy nie unieśli nadmiaru oczywistości i komentarzy. I dlatego "Saragossa" pozostała niespełnioną nadzieją na świetne przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji