Artykuły

Ginie "Wiśniowy sad"

Antoni Czechow: "Wiśniowy sad", przekł. Artura Sanddauera. Teatr Narodowy. Reżys. WJadysław Krasnowiecki. Scenogr. Teresa Roszkowska.

W PIĘKNYM programie Teatru Narodowego do spektaklu "Wiśniowego sadu" jest fotografia Czechowa. W tym zdjęciu jest cała epoka schyłku ubiegłego i początku naszego wieku: czarno obramowane binokle na sznureczku, wąsy i broda, szeroki sztywny kołnierzyk nie pozostawiają wątpliwości, kiedy żył i pisał ten wielki pod każdym względem autor. Widz spodziewa się więc przeniesienia beż reszty w tamtą epokę i przygotowuje na reakcje identyczne z tymi, jakie mieli pierwsi widzowie tej uroczej sztuki.

I tu czeka go niespodzianka. Przemiany obyczajowe i historyczne, jakim uległ świat w ciągu ostatniego półwiecza sprawiły, że widz dzisiejszy odbiera całkiem inaczej problemy tej sztuki, niż współcześni Czechowowi, znajdując w nich zupełnie inne, niż tamci wartości.

To jest zapewne, przyczyną faktu, iż jeden z celów Czechowa obudzenie współczucia dla ginącego świata, reprezentowanego przez dziedziczkę Raniewską, jej brata i lokaja Firsa zostało tylko częściowo osiągnięte. Co prawda Czechow sam już zachował dystans w stosunku do lekkomyślnej rozrzutnej i nieco ekscentrycznej Raniewskiej, a zwłaszcza do jej na wskroś przez niego komicznie potraktowanego brata, deklamatora i próżniaka, ale wydaje mi się, że przed laty pierwiastek emocjonalny wysuwał się bardziej na plan pierwszy, niż obecnie. Bo cóż, chyba nie bardzo wierzymy rozpaczy Raniewskiej z powodu utraty wiśniowego sadu, skoro całą duszą wyrywa się do Paryża i do kochanka, zaś w stosunku do jej brata Leonida odczuwamy nawet leciutką satysfakcję, że wreszcie zabierze się może do jakiejś pożytecznej pracy. Inaczej ma się rzecz z Firsem, który ginie wraz z odchodzącym światem i wzrusza widza głęboko.

Przekora Czechowa sprawiła, że i do wschodzącego właśnie nowego świata odnosi się z ironią i dystansem. Przemówienia Pieti o nowym przyszłym życiu są przecież także tylko parawanikiem dla wiecznego studenta, któremu w gruncie rzeczy nie chce się pracować. Polubiliśmy tylko szczerze małą Anię, która pójdzie za Pietią i pełną prostoty pracowitą Warię, a nawet nieokrzesany dorobkiewicz Łapachin jest sympatyczny.

Za odmienny odbiór tej sztuki obecnie, niż w epoce Czechowa nie jest więc odpowiedzialny ani reżyser, ani aktorzy, ale po prostu przemijający czas, który zmienia proporcje zjawisk i zdarzeń.

Teatr jest jednak odpowiedzialny za utrzymanie nastroju właściwego sztukom Czechowa owej szczególnej atmosfery, utkanej z intymności smutku przemijania i z poezji. Mam wrażenie, że osiągnąć można tę atmosferę jedynie ukazując spektakl w ramach kameralnych. Reżyser utrudnił sobie zadanie, godząc się na ukazanie sceny rozbudowanej przez scenografię Roszkowskiej do rozmiarów niemal monumentalnych (olbrzymi, ogołocony z mebli pokój eks-dziecinny we dworze, wielka sala balowa). Ginęła w nich chwilami intymność widowiska.

Aktorom również chyba byłoby łatwiej poruszać się i ukazywać swe przeżycia w innym, skromniejszym otoczeniu.

Ale przyznać trzeba, że zarówno reżyser Krasnowiecki, jak aktorzy przezwyciężali te trudności ze sceny na scenę coraz lepiej i w rezultacie nastrój właściwy Czechowowi został osiągnięty.

Dziedziczkę Raniewską grała Elżbieta Barszczewska. Przełamując opory, które stwarzał jej talent na wskroś liryczny, nagięła się do odtworzenia charakterystycznej, pełnej niespodzianek postaci Luby. Była pociągająca i wzruszająca w każdym swym słowie i geście. Zdzisław Mrożewski w roli jej mało wartego gadatliwego brata położył słusznie akcent na kreację komiczną.

Ignacy Gogolewski rozwijał i wzbogacał swą grę z aktu na akt. W sumie pokazał świetny obraz chwiejnego, choć pełnego najlepszych zamiarów inteligenta rosyjskiego początków wieku.

Bardzo interesującą postać Łopachina stworzył Andrzej Szalawski ukazując człowieka w gruncie rzeczy przywiązanego do owych panów, którzy gnębili jego przodków. W subtelny sposób ukazał swoje uczucie do nieosiągalnej dla niego dziedziczki. Miłą i pełną wdzięku Anią była Hanna Zembrzuska, typ surowej pełnej prostoty Wari stworzyła prostymi środkami Barbara Rachwalska. Na specjalne wyróżnienie zasługuje pełna naturalności gra Barbary Horawianki w roli pokojówki Duniaszy. Danuta Wodyńska świetnie dawała sobie radę z niełatwą rolą ekscentrycznej Szarlotty: potrafiła tej roli nie prze szarżować.

Janusz Strachocki był wzruszającym Firsem. Szkoda tylko, że ostatnia scena za bardzo tonęła w mroku. Jest to przecież jedna z owych niewielu słynnych klasycznych scen w dziejach teatru całego świata. Komicznie narysowali sylwetki sąsiada Simeonowa i biuralisty Jepichodowa Kazimierz Włókniarz i Bogdan Baer. Antypatycznym, jak trzeba, Jaszą był Andrzej Żarnecki.

Przekład Sandauera bez zarzutu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji