Martwa "Róża"
Mur z nieotynkowanej, surowej cegły, rozdarty pęknięciem, którego poszarpana linia ma kształt podświetlonej od tyłu róży, jakiś napis zachlapany białą farbą. Prosty i funkcjonalny w plakatowej jednoznaczności akcent scenograficzny. W dekoracjach Krzysztofa Pankiewicza może być rozegrane misterium narodowo-rewolucyjne albo widowiskowo-polityczne oparte o montaż poetycko-faktograficzny, albo rapsod bohaterski. Na razie wszystko jest w porządku; szlachetna prostota układu scenicznego dopuszcza nadzieję na teatr godny legendy o "Róży", wielkim dramacie narodowym, wymienianym - z przesadą, na pewno - jednym tchem z "Dziadami", z "Kordianem", z "Nieboską", z "Wyzwoleniem", o "Róży" tkwiącej mocno w tradycji wielkiego repertuaru narodowo-rewolucyjnego, narzuconego rozbawionej Warszawie przedwojennej przez Leona Schillera w Teatrze im. Bogusławskiego (1926 r.).
Pierwsze wejście aktora grającego rolę Bożyszcza, w swetrze i bez późniejszej koszmarnej maseczki gumowej, nie odbiera jeszcze nadziei: prosty, rapsodycznie niejako mówiony tekst, pozlepiany z kwestii Anzelma i Bożyszcza, ładnie wkomponowany w układ estradowy refren "Śmieszna polska nędzo!". Jest w tym coś własnego, Żeromski oczyszczony z młodopolskiego wielosłowia, ściśnięty do wymiaru teatru mówionego w pozie statycznej. Jest krótki błysk myśli wydobytej spod namiętnie rozszalałego gadulstwa. Na bardzo krótko. To, czym "Róża" mogłaby być w spektaklu współczesnym, jest tylko przez chwilę. Odezwie się oto bowiem niedobry teatr, który sprawi, że najbardziej szlachetna myśl będzie miała pozór kiczu. Wchodzi Czarowie z Krystyną, upozowani na Kordiana i Laurę. Tekst zaczyna zgrzytać, postaci "planu rzeczywistego" nie ukrywają swojego rodowodu z płaskiego melodramatu, teatr za Żeromskim chce nas przerazić wizją "strasznej, nadchodzącej kobiety", która demonicznie zapowiada sprzedanie się "za drogie pieniądze jako kobieta, a raczej jako niewinną dziewica, gdyż dziewice są najdroższe", chce "mieć czarującą bieliznę (...), żebym się w niej sama sobą mogła zachwycać", pragnie "mieć automobil, kufry do podróży, jak Duse, jeździć sleepingami zadumana, półsenna..." Literackie pierwowzory zostają przejęte z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, na serio i z naiwnym przekonaniem, że właśnie kopiowanie teatru romantycznego jest najskuteczniejszą receptą na literacko rozwichrzony i przesiąknięty manieryczną prozą teatr Żeromskiego. Zafascynowany moderną Żeromski jest konsekwentnie ubierany w szaty romantyczne. I nie ma na to rady: z pozy fałszywej robi się żałosna karykatura. Czarowic-Kordian ze sceny w alei staje, się po chwili Czarowicem-Konradem zamkniętym w celi więziennej: repliką na wadzenie się Konrada z Bogiem o rząd dusz jest społecznikowski program Czarowica, który rwie kraty, bo ma "od końca do końca naród polski przeorać", ma "do postawienia tysiąc szkół", "do wyćwiczenia tysiąc nauczycieli", ma "sypać drogi poprzez piachy mazowieckie", ma "rżnąć rowy poprzez błota podlaskie". Scena w sali balowej powtarza "Bal u senatora" połączony z "Salonem warszawskim"; biuro w tajnej policji ze słynną z inscenizacji Schillerowskiej sceną tortur jest teraz repliką śledztwa wileńskiego Nowosilcowa.
Pomieszały się style i epoki, kopia teatru romantycznego stała się nieuchronnie parodią teatru romantycznego, wykonaną przy użyciu tekstu Żeromskiego. Chyba zawiniła adaptacja; pokazała fabułę i żywe obrazy, zapożyczone dość mechanicznie z tradycji dramatu narodowego, pominęła - nie wierzę, że bez tego można w ogóle, i wolno, grać "Różę" - to, czym Żeromski dopełnił romantyzm i Wyspiańskiego: próbą pokazania spraw wyzwolenia narodowego na tle rewolucji klasowej. Zawinił chyba i inscenizator, który w teatrze romantycznym szukał klucza do Żeromskiego, obnażając w ten sposób najsłabszą stronę Róży, udowadniając raz jeszcze wtórność jej kształtu teatralnego i nieporadność dramatyczną - nic w zamian nie dając. Z Żeromskiego została efektowana żeromszczyzna, szkolna czytanka, poprawna i w miarę wierna oryginałowi - tyle że dosyć obojętna dla widza współczesnego słuchającego tego dukanego przez teatr klasyka.
Z "Różą" w warszawskim Teatrze Klasycznym, w adaptacji Z. Krawczykowskiego, w inscenizacji i reżyserii I. Babel, stała się w ten sposób rzecz najsmutniejsza z możliwych: zaczęliśmy nagle powątpiewać, czy jest ona aby rzeczywiście żywym po dziś teatrem. I czy należało w ogóle ruszać ten tekst. Głucha cisza na widowni podczas przedstawienia premierowego była czymś trochę przerażającym. Przed chwilą, zanim zgasło światło, przeczytaliśmy przecież w programie przedrukowany fragment recenzji Boya z premiery tej sztuki w 1926 r., przygotowanej przez L. Schillera, tworzącego wówczas model obowiązujący w gruncie rzeczy do dziś teatru narodowego: "Wystawienie na scenie "Róży" było kwestią sumienia. Szczęśliwe narody, które nie wydały literatury własnego męczeństwa; ale skoro już taki nasz los, że te właśnie jej karty stały się najcenniejszymi klejnotami polskiego słowa trzeba jej głos dać całej, od pierwszej do ostatniej sprawy. Byłoby krzywdą i fałszem grywać "Dziady" Mickiewicza, a nie grać "Róży"".
Po "Słowie o Jakubie Szeli" Dejmka, po "Dziadach", Krasowskich w Nowej Hucie, po "Weselu" Hanuszkiewicza, był to bardzo nieopatrzny krok wstecz w próbach ukształtowania współczesnego teatru narodowego. Oczywiście, ani pierwszy, ani ostatni. Jeżeli wart zarejestrowania, to tylko dlatego, że został poczynionym kosztem "Róży". I kosztem legendy o "Róży", która zdała się dzisiaj martwym teatrem.