Szkoda tego "Rękopisu"...
Coraz częściej i głośniej pojawiają się w życiu publicznym posiadacze bezdyskusyjnej, obiektywnej Prawdy. I coraz energiczniej zabierają się do wprowadzania jej w życie za pomocą ustaw obowiązujących wszystkich. Jeszcze parę dziedzin życia zbiorowego pozostało nieuregulowanych zgodnie z ich polityczną koncepcją, ale nie ulega już teraz wątpliwości, że narodowi katolicy nie złożą broni dopóki ich wizja świata nie stanie się prawną normą. Na dyskusje nie ma co liczyć, wszyscy, którzy myślą inaczej to "biedacy pozbawieni łaski", ich proces poznania przebiega nieprawidłowo skoro na przykład nie wyznają Prawdy opisanej przez św. Tomasza z Akwinu, bo "nie ma poważnej filozofii poza neotomizmem". W wersji mniej łagodnej nazywani są kundelkami, komunolewicą, potomkami stalinowskich oprawców, słowem i bez dwóch zdań - są obiektywnymi wrogami.
O tolerancji i szanowaniu wzajemnych poglądów i zgodnym współżyciu wyznawców różnych opcji światopoglądowych myśleć coraz trudniej; zimna wojna fundamentalistów ze wszystkimi, którzy ośmielają się żyć wedle własnych przekonań już się rozpoczęła. To zabawne, siły, które na pół otwarte już drzwi - za życia mojego pokolenia ideologia nie była przestrzegana nadzwyczaj ortodoksyjnie - pomogły wyrwać z zawiasami, teraz w imię innej, jedynie słusznej idei, zamurowują konsekwentnie okna. Nadzieja w tym, że ludzie wytrenowani w uchylaniu drzwi coraz szerzej, otwierać zechcą także okna na roścież.
"Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego na scenie Starego Teatru w Krakowie to bodaj najważniejsze zamierzenie mijającego sezonu. Czyż bowiem może być lepszy pomysł na przełamanie repertuarowej nijakości naszych scen miotających się między kasową rozrywką, a ambitną klasyką, niż przywrócenie zbiorowej świadomości jednego z najwspanialszych dzieł swego czasu. Prowokującego do dyskusji o tolerancji, wiedzy i metafizyce bez posądzania o koniunkturalizm, jako że pisane było przez lat kilkanaście z początkiem ubiegłego stulecia. Tradycja i współczesność w jednym - tak powinno chyba brzmieć hasło reklamowe tego przedstawienia, wbrew temu co teatr drukuje w zapowiedziach repertuarowych: "Spektakl krąży wokół odwiecznych ludzkich pytań o relacje: ojciec - syn, starość - młodość, człowiek - historia, Bóg, Szatan... Przy czym migotliwe, komediowe intrygi z gatunku "płaszcza i szpady", zaloty kochanków, pojedynki i galopady stwarzają czarodziejski świat teatralnej zabawy, w którym trudno wskazać głównych bohaterów."
"Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego jest powieścią niezwykłą i wielowymiarową. Pozostając w swej najbardziej zewnętrznej warstwie romansem fantastycznym w stylu orientalnym, jest jednocześnie traktatem filozoficznym, wyznaniem wiary, summą wiedzy jednego z najgruntowniej wykształconych i najoryginalniej myślących ludzi światłego oświecenia, koroną twórczości.
Trochę wbrew ambicjom, te autor pokładał w swoich rozległych i wszechstronnych badaniach naukowych. Zamierzał nawet napisać historię całego świata, od dziejów przed Chrystusem do czasów mu współczesnych, miał też ambicję poznania najdalszych i najbardziej egzotycznych zakątków globu, lecz dla pojedynczego człowieka było to zadanie niewykonalne. Przez wiele lat prowadził studia nad Słowiańszczyzną i historią ludów Rosji, poznawał także inne kraje i kultury. Niestety, wyniki jego badań etnograficznych, archeologicznych, geograficznych i językowych jakie odbywał nie tylko w bibliotekach, ale również w czasie licznych podróży od Maroka po Bajkał i Mongolię i od Kaukazu, Morza Czarnego po całą zachodnią Europę nie znalazły uznania w oczach współczesnych mu uczonych. Jego rozprawy, w wielu punktach prekursorskie, co okazało się znacznie później, traktowano jako dyletancką rozrywkę ekscentrycznego arystokraty. Człowieka niemal szalonego, tak dalece jego sposób życia i myślenia odbiegał od powszechnie wówczas spotykanych. Jako wychowanek uniwersytetów w Lozannie i Genewie, bywalec najświetniejszych salonów oświeconej Europy był dzieckiem swej epoki - racjonalistą w każdym calu, wolnomyślicielem i materialistą. A w konsekwencji zwolennikiem encyklopedystów -Diderota i Woltera oraz wyznawcą teorii postępu reprezentowanego przez Condorceta i Volney'a, którego zresztą znał osobiście.
Zawiedzione nadzieje naukowe, załamanie się wiary w rozum i postęp cywilizacyjny, które okazały się szlachetną utopią mającą niewielki wpływ na zmianę ludzkiej natury, pogłębiały stany nawiedzającej go melancholii, zwłaszcza gdy pod koniec życia pogrążył się w samotności w swoim majątku Uładówce pod Berdyczowem. Tam właśnie, w pałacu zbudowanym na wzór orientalny przez zatrudnionego Turka, strzałem z pistoletu nabitego własnoręcznie wyszlifowaną kulką metalu, zakończył swe życie jako człowiek pięćdziesięcioczteroletni późną jesienią 1815 roku.
Wprawdzie własną twórczość literacką, napisane dla rodziny i gości Łańcuta "Parady" (1792) i "Cyganów z Andaluzji" (1794) dla ks. Henryka Pruskiego z Rheinsbergu, traktował jako zajęcie przyjemne, ale cokolwiek uboczne, to z "Rękopisem znalezionym w Saragossie" sprawa ma się zupełnie inaczej. Anegdotę mówiącą o tym, że gdy Potocki skończył czytać chorej żonie "Baśnie z tysiąca i jednej nocy", przynosił później codziennie, specjalnie dla niej układane opowieści własne, z których powstała ta powieść, należy między bajki włożyć.
Zbyt długo powstawał i zbyt misterną konstrukcją odznacza się "Rękopis", by mógł być pisany z dnia na dzień, jedynie dla zabicia nudy, czy rozrywki. Jego cechą najbardziej charakterystyczną jest tzw. kompozycja szkatułkowa w czym wykazuje istotne podobieństwo do wschodnich opowieści, ale również do "Dekamerona" Boccaccia i "Gila Blasa" Lesage'a. Kompozycja ta polega na tym, że z jednej opowieści wysuwa się następna, z tej następnej jeszcze jedna, a z niej jeszcze następna itd., ukazując w ten sposób perspektywę nieskończoności. U Potockiego wszystkie te opowieści zamknięte są ramą dziennika kapitana gwardii wallońskiej, dziennika podzielonego na 66 dni, które pełnią funkcję podstawowej "aktualnej" akcji utworu. Jednakże autor w przedmowie, zwyczajem swoich współczesnych, dodaje jeszcze jedną ramę nadrzędną, gdyż stwierdza, że jako oficer wojsk francuskich uczestniczący w oblężeniu Saragossy, w opuszczonym domu znalazł ten hiszpański rękopis, zawierający "historię o kabalistach, zbójcach i upiorach", a teraz właśnie przekłada go tylko z hiszpańskiego na francuski.
W każdym razie, podstawową dla powieści jest relacja kapitana gwardii Alfonsa van Worden, który opisuje swoje przygody jakich doświadczył w czasie wielodniowej wędrówki przez góry Sierra Morena. A co najważniejsze, relacjonuje historie opowiedziane przez ludzi jakich spotkał po drodze, w tych historiach są kolejne historie kolejnych bohaterów. Momentami czytelnik gubi się w odróżnianiu tego kto opowiada, od tego, o którym się opowiada. Każda z przytoczonych opowieści jest na wskroś subiektywna, należy do tego kto ją opowiada, ale ponieważ jest przytaczana przez kogoś innego staje się podrzędna w stosunku do jego większej opowieści, ta z kolei staje się podrzędna w stosunku do pamiętnika van Wordena, a ten jak wiadomo, został znaleziony przez autora i jest tłumaczony na francuski. Te nawarstwiające się historie otwierają perspektywy bez granic, na podobieństwo atomów budujących strukturę materii, tym bardziej, że poszczególne opowieści zbudowane są z pewnej liczby podstawowych elementów powtarzających się w coraz to innych układach.
Wyjątkowo wyrafinowana konstrukcja "Rękopisu" nie jest tylko estetyczną zabawą, lecz świadomie skonstruowaną strukturą artystyczną odtwarzającą pewną wizję świata. Świata otwartego na wszystkie strony, odsłaniającego nieskończone horyzonty poznania w czasie i przestrzeni. Kolejni narratorzy opowiadający swe historie pochodzą z różnych krajów, kultur, wyznają odmienne religie przy czym, historie ich rodów, przodków sięgają czasami odległych wieków, niekiedy starożytności i początków chrześcijaństwa. W ten sposób owi narratorzy stają się jak gdyby "oknami na świat" i jednocześnie spadkobiercami najróżniejszych tradycji. Przez ich opowieści spisane pod koniec życia przez Alfonsa van Worden, albo opowiedziane przez towarzyszącego mu w wyprawie naczelnika cyganów Avadoro, poznajemy niezwykle bogaty świat kultury krajów Morza Śródziemnego: najlepiej Hiszpanię i jej prowincje - Madryt, Segowię, Grenadę, Kadyks, Asturię, ale oprócz tego Maroko, Rzym, Neapol, Maltę, Jerozolimę, Grecję, a nawet Meksyk. Przy czym opisy poszczególnych kultur nie są prowadzone z pozycji wszechwiedzącego obserwatora-turysty, który widzianą rzeczywistość dopasowuje do własnych pojęć i własnej kultury, którą uznaje za "najsłuszniejszą", lecz realizowane poprzez szczegółowe i wielostronne informacje o faktach, zwyczajach, zachowaniach ludzi. Inaczej mówiąc, sposób opisywania innych krajów jest sposobem znanym z wielu relacji podróżniczych Potockiego, który zawsze dbał o to, by poznać i zrozumieć "narody które są zbiorowiskiem ludzi, ci zaś zbiorowiskiem przeciwieństw" i w swoich przekazach dać maksymalnie wiele różnorodnych spostrzeżeń - "rozległą skalę odblasków, lotnych cieni, światłocieni i odcieni".
Zachowana w "Rękopisie" konsekwentnie zasada subiektywności opowieści poszczególnych bohaterów sprawia, że wszystkie opisane kraje, ich kultury, wierzenia i obyczaje zachowują swą autonomię, równoprawność i równorzędność wobec siebie. Ta subiektywność znaczy jednocześnie nieustanną właściwie zmienność perspektywy, i co za tym idzie odrzucenie trwałej, z góry przyjętej pozycji narratora. Z tego z kolei wynika wniosek, że w świecie powieści Jana Potockiego nie ma żadnego głównego zwierzchnika, wszechwiedzącego narratora, osądzającego która z kultur czy religii jest lepsza, doskonalsza czy bardziej prawdziwa. Panuje tu doskonały historyczny relatywizm, sens i funkcja danego zjawiska zależą od kontekstu. Czasem ta sama historia opowiadana jest przez różnych bohaterów i za każdym razem co innego znaczy, dla każdego z nich ma inny sens.
Poprzez samą konstrukcję powieści, gdzie bohaterowie zjawiają się na równych prawach, autor realizuje ideę pełnej światopoglądowej tolerancji respektującą zasadę jedności przeciwieństw. W tym sensie "Rękopis" pozostaje wyznaniem wiary w to, że takie współżycie ludzi o odmiennych tradycjach, obyczajach, sposobach myślenia, a konkretnie chrześcijan, mahometan i żydów jest możliwe. I uregulowane zasadą postępu cywilizacyjnego dokonującego się przez doskonalenie umysłowe człowieka dzięki gromadzeniu wiedzy i doświadczenia. Jest też powieść Potockiego summą jego ogromnej wiedzy historycznej wyniesionej ze świetnej znajomości pisarzy starożytnych i doświadczenia zebranego przez lata podróżowania oraz intensywnego przyglądania się światu. A do tego wszystkiego jest rozprawą z pozostałościami mentalności feudalnej, dla której kluczowym było pojęcie honoru owocujące plagą bezsensownych i permanentnych pojedynków wszystkich ze wszystkimi i wiara w upiory, czarty i inne nadprzyrodzone zjawiska. Tu daje autor wspaniałą antologię diabelskich historii wziętą z nowelistyki fantastycznej i spokojnie odsyła czytelnika do literatury... nie do rzeczywistości, wszak jest niepokornym, ale racjonalistą i zaświatami nastraszyć się nie pozwoli.
Dzieje powieści hrabiego Potockiego pozostają równie frapujące jak ona sama. Napisana po francusku, tylko w tym języku pisywał potomek najmożniejszych rodów Rzeczypospolitej, doczekała się opublikowania w różnych wersjach, pod różnymi tytułami, paru tłumaczeń (prócz niemieckiego i angielskiego zachowały się fragmenty wierszowanego przekładu Puszkina), paru plagiatów (jeden z nich skończył się w Paryżu głośnym procesem), by w połowie ubiegłego stulecia mogła być przetłumaczona na polski przez Edmunda Chojeckiego i wydana w Lipsku w 1847 roku. Dopiero niedawno, zbiegiem szczęśliwych okoliczności odnalazły się brakujące części francuskiego oryginału, "Rękopis" został opublikowany we Francji w 1989 roku i skrzętnie zaliczony do annałów francuskiej literatury jako wyraz jej świetności. W Polsce po wojnie powieść ta ukazała się trzykrotnie, w 1957 i 1965 roku z komentarzami Leszka Kukulskiego, który opracowaniu tekstu (zestawieniu różnych jego wersji, wydań, odnalezionych rękopisów) poświęcił wiele lat życia. Znana jest więc niezbyt licznym, ale za to z reguły fanatycznym wielbicielom. Tym bardziej przypomnienie jej przez teatr wydaje się pomysłem wspaniałym, zwłaszcza że wydawnictwa, zajęte drukowaniem hitów wszelkiej maści, nie kwapią się do edycji opasłego dzieła - "dla koneserów".
Powodzenie całemu przedsięwzięciu zdawał się gwarantować najlepszy w kraju zespół teatralny występujący niemal w pełnym składzie: 50 aktorów w 120 wcieleniach głosiły telewizyjne migawki, eksponujące bogate kostiumy (przytomni od razu policzyli, że to scenografia lekko licząc za miliard, czyli atrakcja sama w sobie w dobie kryzysu) oraz nazwisko reżysera. Tadeusz Bradecki to artysta utalentowany wszechstronnie, oprócz tego, że jest dobrym aktorem, dał się poznać jako autor jednej z najlepszych sztuk ostatniego dziesięciolecia - "Wzorca dowodów metafizycznych", a także jako reżyser sztuki własnej, nowatorsko odczytanego "Pana Jowialskiego" i wspaniałej "Wiosny narodów w cichym zakątku" wg Adolfa Nowaczyńskiego najsłuszniej obsypanej deszczem nagród.
Wprawdzie parę ostatnich sezonów Bradecki liczy do mniej udanych artystycznie, ale w końcu dyrektorowanie najlepszej polskiej scenie, scenie niemal Narodowej, to nie fraszka. Wiadomość, którą przekazał w "Gazecie Wyborczej" z 22.XII.1992 r.) Piotr Gruszczyński, że oto "Bradecki dokonał teatralnego cudu" i "wystawił "Rękopis" we własnej kongenialnej adaptacji oddającej nie tylko treść powieści, lecz także odwzorowującej na scenie jej skomplikowaną szkatułkową kompozycję" - postawiła piszących na baczność. W końcu sukces zdarza się rzadko w ostatnich czasach; trzeba natychmiast jechać do Krakowa. Wprawdzie słowo kongenialny brzmi lepiej niż znaczy, ale znaczy wystarczająco dobrze: równy pod każdym względem oryginałowi. Każdemu kto zna siedmiusetstronicową powieść szczęka musiała opaść z podziwu. Po obejrzeniu przedstawienia i przeczytaniu tego, co Bradecki napisał w programie (lepiej), a powiedział Gruszczyńskiemu w "Res Publice" (gorzej), jasne się stało, że młody krytyk wziął słowa reżysera za rzeczywistość. Gdzie indziej to się zresztą nazywa kryptoreklamą, jak tu?, nie wiem, mniejsza z tym. Ważne samo przedstawienie.
Rozpoczyna się ono katafalkiem i na nim kończy. To znaczy na trupie Jana Potockiego, który żałosnymi jękami rozpoczyna przedstawienie, to jego trup rozkłada się metaforycznie na teatralnym katafalku od półtora stulecia z okładem, i kończy samobójczym strzałem przerywając dziecięcą wyliczankę - deus, deus, kosmateus. Kto przeczyta esej reżysera w programie dowie się, że: "Na morzu względności jedyną busolą jest trup, pewność śmierci jedyną pewnością możliwą. Trup, zimny, konkretny i kojąco sztywny, jak deska dla tonącego". Tym samym wbrew wysiłkom autora, który wymyśli kunsztowną narrację, usuwającą postać kreatora, demiurga świata przedstawionego pojawia się w tym charakterze na scenie on sam. I nawet rozmawiają z nim postaci, a w pewnym momencie aksamitnym głosem Jerzego Radziwiłowicza z playbacku, przepraszam, z zaświatów, krzyknie on - "Dosyć" - niszcząc dokładnie wszechobecny relatywizm i równoprawność poszczególnych opowieści. Ważniejszy jest w tym przedstawieniu od samej powieści ten głośny strzał samobójczy; życiowa depresja autora przekreślająca jego artystyczne zwycięstwo.
Zresztą trudno powiedzieć co w tym przedstawieniu jest naprawdę ważne. Chronologia powieści przestrzegana dowolnie, co chwila wbiega aktor mówiąc: "nazywam się tak i tak", i opowiada swoją historię, reżyser trochę ją reżyseruje dodając niezbędne rekwizyty i teatralne pomysły. Alfons van Worden, bądź co bądź autor pamiętnika i z tej racji opowiadacz ważny, pojawia się dopiero po dobrej godzinie, a naczelnik cyganów Avadoro, który mu towarzyszy w podróży jeszcze później. Pod postacią Jerzego Bińczyckiego zresztą, siedzącego na szafie, która grała w "Ślubie" Jarockiego, skąd ogląda siebie jako dziecko i jako młodzieńca, gdyż jego dzieciństwo i młodość są właśnie odgrywane na scenie. Pojawia się w jego opowieściach, podobnie jak w historii matematyka Velasqueza, postać ojca bardzo autorytarnego, co pewnie ma ilustrować zapowiadaną "odwieczną relację ojciec - syn". Szkatułkowej kompozycji dopatrzeć się jednak trudno.
Przez długi czas oglądając to przedstawienie myślałam, że przeniesienie tak skomplikowanej struktury narracyjnej jest po prostu niewykonalne, że jest ona jak słynne bryły Pernose'a, możliwe do narysowania, ale nigdy nie dające się wykonać w rzeczywistości, bo teatr dzieje się przede wszystkim linearnie, a nie symultanicznie. Choć i w tej kwestii próbowano pewnych rozwiązań z powodzeniem. Przypomniał mi się w końcu "Rękopis" sfilmowany przez Wojciecha Hassa przed laty, jakby nie było, oddający wiele z klimatu i niesamowitej atmosfery tej powieści. Głównie przez wspaniale filmowany pejzaż surowych, martwych skał, wisielców na kołach, wnętrza starych zamków i scenografię miast. Ale nie tylko, wiadomo było jakie przygody przeżywał Zbigniew Cybulski jako van Worden, w jakiej sprawie pojawiali się kolejni bohaterowie, jakie były między nimi relacje itd. W filmie uboższym od powieści zostało z niej jednak bardzo wiele i humoru, i fantastyki, i prawdy, i sensu.
Tu przeciwnie, z upływem czasu korowód postaci otaczał widzów z przodu, z tyłu, wchodził bocznymi drzwiami, a ja nie wiedziałam w jakiej sprawie tyle biegania, tumultu, pomysłów, niekiedy zabawnych etiud aktorskich, czułam tylko swoje ciało i pustkę w głowie. I było mi dokładnie wszystko jedno czy reżyser dołączy do tego wszystkiego "Parady" tegoż Potockiego (jako teatr w teatrze), czy Jerzy Trela ukaże się jako ciotka z biustem i w papilotach, czy ktoś powie "Romantyczność" Mickiewicza, "Pieśń nad pieśniami", "Eklezjastę", fragmenty "Hamleta" i "Burzy", a Magda Jarosz ukaże się na końcu w czarnym ubraniu jako Kaspar Hauser, równie dobrze mogłaby się ukazać jako naga Albertynka z "Operetki". Przyznaję, błąd pewnie tkwi we mnie, nie potrafię nadążyć za skojarzeniami Bradeckiego, który zamiast wyreżyserować to, na co zaprasza, czyli "Rękopis znaleziony w Saragossie" reżyseruje jakiś własny esej, impresje przychodzące mu do głowy w związku z utworem Potockiego. Nie bardzo rozumiem dlaczego człowiek, który świetnie włada piórem, nie napisze własnej sztuki i jej nie wystawi, tylko znęca się nad świetną książką wywracając jej sensy i likwidując tym samym szansę na rozmowę o sprawach coraz bardziej aktualnych. "Rękopis" Potockiego mógłby być doskonałą okazją do rozmowy o tolerancji, o tym, że człowiek może posługiwać się własnym rozumem bez cudzego zwierzchnictwa jakkolwiek byłoby to zadanie trudne. Że może żyć gromadząc wiedzę i doświadczenie bez ulegania dogmatom wiary i że może dać taką szansę innym, myślącym zupełnie inaczej.
Krytyk żyje z sukcesów teatru, porażki może przemilczeć, co też bywa wymowne i nie pisałabym w ogóle o tym przedstawieniu, gdyby diabeł nie podsunął mi recenzji Jacka Sieradzkiego, który zachwycony przedstawieniem stanowiącym "odwzorowanie chaosu świata" (!) atakuje publiczność za to, że niezbyt chętnie je ogląda, co z kolei zmusiło Bradeckiego do kapitulacji artystycznej i podzielenia go na dwie części łatwiej przyswajalne. Obawiam się, że i to nie pomoże, publiczność jest w stanie wytrzymać w teatrze długo pod warunkiem, że ogląda rzecz pasjonującą, zrozumiałą i logiczną, co wcale nie znaczy uproszczoną i bezładną. Zresztą wystarczy sięgnąć do recenzji aby się przekonać, że ich autorzy też mieli trudności ze zrozumieniem tego spektaklu i z wytrzymaniem tych paru godzin o czym piszą wprost: "Nić spajająca delikatną konstrukcję świata Potockiego gdzieś została zagubiona, a to, co pozostało, porównać można do chaosu. Cztero i pół godzinny spektakl rozpada się na niebywałą ilość scen i postaci, których nic nie wiąże. Te koraliki czasem wielkiej urody, dryfują w próżni, reżyser nie zdołał ich nanizać na żadną nić przewodnią, a już na pewno nie na tę, którą zawarł w programie. Chaosu albo Czechowowskiej nudy nie można stwarzać na scenie każąc aktorom bądź to działać w próżni, bądź nudzić się. Trzeba je precyzyjnie skonstruować. W przeciwnym razie tak nuda jak i chaos przenoszą się na widownię." (Paweł Głowacki - Tyg. Powsz., 1993 nr 1). "Całość - barwna, rozdyndana i rozhukana, wielowarstwowa - runęła na widzów niczym rozpędzona lawina i pochłonęła ich szaleństwem piękna i bogactwa aż przekroczyła granice wytrzymałości. (...) Podziw dla niewątpliwego wydarzenia teatralnego, dla nieprawdopodobnego wysiłku i żarliwości wszystkich twórców widowiska jakoś trudno pogodzić z brakiem głębszego przeżycia na widowni - przeżycia utopionego w przesycie. Estetyka ma jednak swoje prawa wyboru i rygory eliminacji - musi się liczyć z psychologią odbioru i granicami asymilacji." (Kazimierz Kania - "Słowo" 1993 nr 15). Cytować można jeszcze długo, większość recenzji utrzymana jest w podobnym tonie, nie ma więc powodu. Najważniejsze, że spektakl Tadeusza Bradeckiego na XVIII Opolskich Konfrontacjach "Klasyka Polska" został nagrodzony za reżyserię, ja bym dała inspicjentowi.