Artykuły

Wszystkiemu winne Oświecenie

1.

Jakbyśmy mieli za mało rozmaitych punktów zapalnych, wygląda na to, że rodzi się jeszcze jeden. Odnawia się bo­wiem spór o Oświecenie. Coraz częś­ciej, wprost czy bardziej okrężnie, pow­tarzana jest opinia, że to tam właśnie, dwieście czy dwieście kilkadziesiąt lat temu, szukać trzeba głównego źródła dzisiejszych błędów i nieszczęść, sprze­czności w kulturze i zamętu w sferze wartości. Pomysł niby nie jest nowy: w końcu nie tylko Witkacy przeszło pół wieku temu wszelkie zło ówczesnej "łżedemokracji" wywodził z Rewolucji Francuskiej. Dzisiaj jednak repertuar zarzutów jakby się przesunął: akcent pada raczej na pogwałcone wartości chrześcijańskie i zatratę sacrum, na upadek autorytetów, porzucenie Absolu­tu i wszechwładzę relatywizmu. Albo, przeciwnie, właśnie na absolutyzację: czy to człowieka, czy ludzkiego rozu­mu. "Istnieje pewne rozumienie współ­czesności - pisze Ewa Bieńkowska w numerze "Znaku" w całości poświęco­nym "Dziedzictwu Oświecenia" - w któ­rym Oświecenie figuruje na kształt ne­gatywnego bohatera [...] przygotowującego zamach na żywotne wartości: wia­rę, tradycję, autorytet - wyobraźnię i uczucie - harmonijne zakorzenienie w bycie".

Krytycy dzisiejszego kształtu kultury - i ci, którzy z powodów religijnych atakują jej sekularyzację, ale i ci także, którzy sami wychodzą z założeń cał­kiem świeckich - swoim oskarżeniem obejmują zwykle również źródła naszej epoki. Te zaś lokalizują z reguły bądź w Oświeceniu właśnie, bądź w Rewo­lucji traktowanej jako jego bezpośred­nie dziedzictwo. Stąd też na barki Voltaire'a, Rousseau, a nawet Kanta składa się odpowiedzialność - dalej cytuję za Bieńkowską - "za zgniliznę liberaliz­mu, za komunistyczną utopię i za zwy­rodnienia kapitalizmu, za opustoszenie kościołów i namnożenie sekt religij­nych, za odarcie człowieka z ponad-zmysłowych i pozarozumowych więzi z rzeczywistością i za intronizację uczuć wymykających się kontroli". A także - dodajmy - za terroryzm, bezro­bocie, samotność w tłumie i wszelkie aberracje społeczeństwa masowego.

Wyważony artykuł Ewy Bieńkows­kiej próbuje umieścić dziedzictwo Oś­wiecenia na mapie współczesnych prą­dów intelektualnych i przede wszyst­kim usytuować je wobec myśli religij­nej. Ale już w tym samym numerze "Znaku" Paweł Lisicki bije na odlew. W artykule zatytułowanym "Mroczne dzie­dzictwo Oświecenia" głosi wprawdzie, że XVIII stulecie "przekazało nam w spadku żałośnie niewiele", ale jedno­cześnie podkreśla, że to właśnie wów­czas zrodziła się królująca dzisiaj wiara w rozum i dzisiejsze dążenie do "pow­szechnego i racjonalnego państwa czło­wieka". Tytułowe "mroczne dziedzict­wo" to bowiem "przekonanie o autono­micznej wartości człowieka" i jego ubóstwienie; to zatrata Absolutu, odrzu­cenie Arystotelesowskiej definicji prawdy. To wreszcie relatywizm, które­go ukoronowaniem jest dzieło markiza de Sade'a, "najprzenikliwszego - jak pisze Lisicki - myśliciela tego okresu". Oświecenie, usamodzielniwszy czło­wieka, zniszczyło przecież "cały do­tychczasowy świat chrześcijańskiej wyobraźni"; przykład de Sade'a zaś wskazuje dodatkowo, jak powtarza Li­sicki za Pierre Klossowskim, że "Każ­dy ateista musi być zboczeńcem". A za­tem, konkluduje autor artykułu, "Naj­bardziej trującym owocem Oświecenia okazał się brak wszelkich granic. Re­wolucja dokonana w imię rozumu przyniosła bezprzykładne panowanie pożądania".

A to wszystko w wyniku wydobycia się z "niepełnoletniości", co człowieko­wi zalecał Kant. ,,Niepełnoletniość to niezdolność człowieka do posługiwania się swym własnym rozumem, bez ob­cego kierownictwa" - napisał był prze­cież w słynnym artykule z 1784 roku "Co to jest Oświecenie?". Od rzemyczka do koniczka, od racjonalizmu do sadyz­mu? Albo z jeszcze grubszej rury: od prób oddzielenia wiedzy i wiary do obozów koncentracyjnych? Oczywiście, sam Lisicki, mimo całej zaciekłości, zbyt jest rozsądny, by formułować wnioski równie prostackie. Wiszą one jednak w powietrzu, czasem odzywają się echem w prasie, czasem w parla­mencie, czasem z ambony. Wyrafinowani z troską mówią o pysze, z jaką człowiek uzurpuje sobie wolność myśli i sumienia; albo, jako autorytet, całkiem serio cytują Szigalewa, który od abso­lutnej wolności doszedł do najbezwzględniejszej niewoli. Mniej wyrafi­nowanym już bez żadnych skrupułów ateistyczny rozum łączy się w jedno z hitleryzmem i stalinizmem. Była Re­wolucja Francuska konsekwencją Oświecenia? Była. Posługiwała się ter­rorem w imię świetlanej przyszłości? Posługiwała. Ucierpiały od niej Kościół i wiara katolicka? Ucierpiały. A mimo to, zwłaszcza w naszym stuleciu, w myśl kolejnych ideologii usiłowano uszczęśliwić ludzkość? A jakże.

W Polsce podatność na hasła antyoświeceniowe jest może nawet większa niż gdzie indziej - a w każdym razie ma za sobą całkiem pokaźną tradycję. I wcale nie tylko z powodu sporu roman­tyków z klasykami, ani dlatego, że utra­tę samodzielnej państwowości, która nam się przydarzyła właśnie w Oświe­ceniu, trudno było Polakom uznać za przejaw szczególnej racjonalności pro­cesu dziejowego. Wcześniej już kultura sarmacka skutecznie nauczyła się bro­nić przed cudzoziemskimi nowinkami - te zaś były i oświeceniowe, i cywili­zacyjne. Powstała w ten sposób zbitka złożona z praw człowieka, zasad higie­ny, wyobrażeń o nowoczesnym "gos­podarstwie narodowym" i potępień wstecznictwa; odtąd zbitka ta dla jed­nych będzie przedmiotem aspiracji, dla innych natomiast symbolem zagroże­nia. Urazowe reakcje pogłębią się zwła­szcza w wyniku forsownych prób mo­dernizacyjnych i nieznośnego mentorstwa reformatorów; ostatecznie - powie historyk - w świadomości społecznej utrwalą się niefortunne pojęciowe sklejki: polskości z dawnością, zaś wszelkich nowinek - z cudzoziemsz­czyzną, narzuconą Polsce przez niecierpianego króla, wielkich panów, dwora­ków, libertynów i fircyków". Nietrudno dostrzec, że pewne residua zwłasz­cza tej drugiej sklejki funkcjonują w najlepsze i dziś.

I jakże teraz bronić Oświecenia? Gdy zwolenników Europy natychmiast spotyka zarzut braku patriotyzmu, gdy "cywilizatorom" wyrzuca się zerwanie z tradycją, wolnomyślicielom wypomi­na się aptekarza Homais (chyba że bardziej swojsko - Młodziakową), libe­rałom zaś, którzy by chcieli człowieka uczynić odpowiedzialnym za własny los, wymyśla się za wszystkie, prawdzi­we i rzekome, grzechy autonomicznego rozumu. Wśród tych bez wahania na pierwszym miejscu umieszczając naj­większe zbrodnie, czyli oba dwudzie­stowieczne totalitaryzmy.

Jakby rzeczywiście były one dziełem rozumu albo wyabsolutnionej wiary w człowieka. Bo przecież to tylko kolejna pojęciowa sklejka, cóż stąd, że często głoszona? Ani totalitaryzm brunatny, ani czerwony nie opierały się na rozu­mie, choć pierwszy wiązany bywa cza­sem ze znieprawionym przyrodoznaw­stwem, a drugi ze znieprawioną historiozofią i choć każdy z nich - ex definitione - miał ambicję, by jako doktry­na objąć całość. Lecz oba od wyznaw­ców żądały przede wszystkim wiary i posłuszeństwa; pierwszy zresztą jawnie odwoływał się przy tym do więzów mistycznych, ziemi i krwi. Drugi zaś pretendował wprawdzie do miana "filo­zofii naukowej", godzi się jednak pa­miętać, że z filozofią, którą sobie obrał za podstawę, to jest z marksizmem, ob­chodził się niefrasobliwie, poczynając od rewolucji przeprowadzonej w miej­scu i czasie całkowicie sprzecznych z teorią, a kończąc na quasi-religijnym kulcie, jakim otoczono osobę Stalina. Trudno też faszyzm czy komunizm os­karżać o nadmierną koncentrację na człowieku, skoro w obu przypadkach jawnie chodziło tylko o masy, naród lub abstrakcyjnie pojmowaną ludzkość, praktyczne zaś poniżenie człowieka - całych kategorii ludzi, klas czy naro­dów - nie miało sobie równych w his­torii. Trudno wreszcie - a to też jest element tej samej sklejki - pomawiać na­sze stulecie o odziedziczony z Oświece­nia relatywizm: przecież zbrodni XX wieku dokonywano w bezwzględnym poczuciu racji i wcale nie przez niedo­statek uznania prawd absolutnych.

2.

Można by tę obronę Oświecenia ciągnąć zapewne jeszcze dłużej. Prze­stać zajmować się domniemanym po­kłosiem, sięgnąć do samego jądra i przypomnieć, że Oświecenie niekonie­cznie kończy się rewolucją i terrorem, bo u Anglików i Niemców dokonało się akurat inaczej. Można jednak rów­nież obrać odmienną metodę. Przyjąć wyzwanie w punkcie, który wyznacza­ją przeciwnicy. Przyznać, że osiemna­stowieczny rozum nie pozostaje bez związku ze stanem rozsypki w kulturze dzisiejszej. Ale też i samą tę rozsypkę odesłać daleko w przeszłość. Uczynić z niej współtowarzyszkę rozumu, nie je­go konsekwencję.

"O Leibnizu mawiano, że był ostat­nim z ludzi, który posiadł całą możliwą wiedzę. Od jego czasów pojedynczy człowiek nie jest już w stanie ogarnąć świata, w którym żyje, i coraz trudniej zrozumieć mu samego siebie" - od ta­kiego stwierdzenia zaczyna się szkic Tadeusza Bradeckiego w programie do przedstawienia "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Można te słowa rozu­mieć dwojako. Można więc uznać, że rzeczywisty wiek rozumu bynajmniej nie zaczął się wraz z Oświeceniem, lecz raczej z nim skończył (przypomnijmy: Leibniz umarł w 1716 roku). Prawdzi­wą epoką rozumu i wiedzy pewnej oka­załby się wówczas wiek XVII, wiek wielkich systemów metafizycznych. I to pod tym adresem należałoby zgła­szać ewentualne pretensje o dwudzie­stowieczne pokłosie racjonalizmu. A można też stwierdzenie Bradeckiego potraktować nieco inaczej: przyjąć cał­kiem dosłownie, że z nadejściem Oś­wiecenia zakres wiedzy ludzkiej stał się zbyt obszerny, by ta wiedza dała się w całości pomieścić w czyjejkolwiek gło­wie. Przekroczony został pewien punkt krytyczny i odtąd istotnie świat nigdy już nie wyda się człowiekowi równie prosty jak niegdyś (zakładając oczywiś­cie, że kiedykolwiek prosty się wyda­wał). Obie interpretacje zdają się po­prawne, z obu też w końcu wynika po­dobny wniosek. To nie Oświecenie jest odpowiedzialne za zamęt panujący w głowach, lecz raczej ów zamęt, wcześ­niej poczęty, w epoce Oświecenia do­chodzi do głosu szczególnie silnie.

Nietrudno dostrzec, że przez to prze­sunięcie zmienia się w istotny sposób ocena całej epoki. Zamiast butnego sprawcy pojawia się ofiara, zamiast za­dufania - pomieszanie. Wiedza umyka się świadomości, historia - swoim bo­haterom. Mądrość kończy się faustowską goryczą, zresztą w oczach bliźnich często graniczy z szaleństwem. Żart podszyty jest ironią i drwiną, dydak­tyzm gdzieś po drodze wyparował. Ta­kie Oświecenie nie budzi już agresji; pozostaje pytanie, czy budzi jakiekol­wiek inne emocje?

Jedno jest pewne: jest to Oświecenie smutne. Jak smutny w gruncie rzeczy jest "Rękopis znaleziony w Saragossie" Bradeckiego. Jest to bowiem "Rękopis" bardzo konsekwentnie odczytany w perspektywie faktu spoza powieści: sa­mobójczej śmierci autora. Prawdziwie martwy Jan Potocki, od początku wmieszany w tłum rzekomych widm i wisielców, nadaje niepokojącą dwuzna­czność także ich statusowi ontologicznemu; rzeczywista tragedia z Uładówki ciąży na libertyńskich dowcipach pisa­rza, który swą powieścią raczej oswajał niż szturmował zaświaty. Zważmy przecież: wszelkie cudowności książki Potockiego mają realne pokrycie w zło­cie Gomelezów, rzekome interwencje sił nadprzyrodzonych okazują się zwy­kłymi zbiegami okoliczności (jak zagrobowe koneksje kawalera Toledo)

lub inscenizacjami (jak wisielcy pod szubienicą), ton zaś całości, włączając w to jawnie kpiarskie zakończenie, po­zostaje pogodny nawet w najdramatyczniejszych momentach. Żartem zbywa się złamaną karierę Henryka Velasqueza, śmierć księcia Medina Sidonia i in­trygi dumnej Manueli. Lecz jakże zbyć żartem srebrną kulę, którą Jan Potocki zastrzelił się 20 listopada 1815 roku na Podolu?

Bradeckiemu ta śmierć Potockiego jest potrzebna z powodów - również - konstrukcyjnych: jest główną ramą, w której mieszczą się wszystkie szufladki i podszufladki "Rękopisu". To zresztą rzecz naprawdę godna podziwu: nadać autentycznie zwarty charakter adaptacji utworu, którego rozwichrzeniem sam autor prawdziwie się bawił. To się w Starym Teatrze udało, nawet lepiej niż w dawnym filmie Hasa: ascetyczna in­scenizacja, w której kolejni opowiadacze wstają z mar, aby nas zapoznać ze swymi przygodami, odznacza się zdu­miewającą i żelazną konsekwencją. Bradeckiemu wyraźnie bardzo zależy nie tyle może na uprawomocnieniu nar­racji - tę sprawę sama powieść Potoc­kiego sprowadza do absurdu, prezentu­jąc się jako odnaleziony przez napo­leońskiego oficera manuskrypt Alfonsa van Wordena, który spisał to, co opo­wiedział mu naczelnik Cyganów, który powtórzył słowa Lopeza Suareza, który przytoczył historię don Roque Busquera, który... - wszyscy wiedzą, jak zbu­dowany jest "Rękopis znaleziony w Sa­ragossie", Bradeckiemu zależy więc nie tyle na uprawomocnieniu narracji, ile na dowodnym wykazaniu, że jej pełna prawomocność jest w ogóle nieosiągal­na. "Potocki mnoży coraz to nowe zew­nętrzne punkty widzenia - pisze reżyser w swoim komentarzu do spektaklu - ponieważ ogląd obiektywny może być dany wyłącznie obserwatorowi pozo­stającemu na zewnątrz obserwowanego układu. Chce uniknąć głupstwa barona Munhausena, który to, uchwyciwszy się za włosy, zdołał samego siebie wy­ciągnąć z topieli". Jedyna prawomocność to taka, którą osiąga się przez wy­kroczenie poza tekst; aby uniknąć głup­stwa Munchhausena, Bradecki chwyta się trupa. "Na morzu względności jedyną busolą jest trup, pewność śmierci jedyną pewnością możliwą". Spektakl pokazuje, że jest to zabieg skuteczny, choć - jak się powiedziało - nie bezkarny.

Nie dość na tym. O sensie sceniczne­go "Rękopisu" w dużym stopniu, co oczywiste, przesądza finał. Tam zaś re­żyser umieścił i wybił na pan pierwszy dzieje Diego Hervasa - absurdalną his­torię uczonego, którego wykład geome­trii wzbudził zainteresowanie tylko w oczach policji politycznej, a którego stutomowe opus magnum, obejmujące całość ówczesnej wiedzy - zżarły szczury. W powieści historia Hervasa jest przede wszystkim (jak i losy ojca Pandesowny, i jak po części przygody geometry) jednym z wielu lustrzanych odbić dziejów Henryka Velasqueza, roztargnionego uczonego, który nie jest w stanie stawić czoła brutalności świata (w czym oczywiście wolno dopatrywać się jakichś wątków autobiograficznych Potockiego); w spektaklu natomiast sa­mobójstwo Hervasa jawnie stanowi sy­metryczne uzupełnienie samobójczej śmierci autora "Rękopisu". Hervas przy tym okazuje się niemal Faustem, który u schyłku życia pojął nicość gromadzo­nej wiedzy; zbyt już zmęczony, by wzywać piekło do pomocy, kończy ży­cie bluźnierczą modlitwą: "Boże, jeżeli gdzieś jesteś, zlituj się nad moją duszą, jeżeli ją posiadam!" I jeśli ta modlitwa całkiem dobrze mieści się w stereoty­powych kanonach Oświecenia, to po­wód śmierci Hervasa je podważa. Tych dwóch samobójców - Potocki i Hervas - skutecznie broni "Rękopisu" Bradeckiego przed pretensjami o oś­wieceniową pychę, zadowolony z sie­bie libertynizm i ubóstwienie człowie­czego rozumu. Takich zarzutów kra­kowskiemu spektaklowi nikt chyba nie poważy się postawić; reżyser spróbo­wał w nim skupić całą gorycz Wieku Świateł. Nie dokonując przy tym, co warto podkreślić, żadnych nadużyć in­terpretacyjnych. W Oświeceniu tej go­ryczy było zawsze sporo, choć niewiele z niej wniknęło do stereotypu; przy­pomnijmy jednak, co Kott pisał nieg­dyś o "Gorzkim Krasickim" i że Diderot czasem modlił się jak Hervas. Ale też trudno się dziwić, że ten "Rękopis", tak mroczny, nie jest też ostatecznie rados­ny. I może dopiero w tej tonacji okazu­je się nie całkiem wierny powieści.

Chociaż jest chwilami i bardzo śmie­szny. Są tam żarty najprostsze, jak łajzowaci Indianie w orszaku wicekróla Meksyku, jak Jerzy Trela w roli duenii jednej z dam i jak przecudne wielbłądy o zachodzie słońca, które przeciągają przez pustynię w pobliżu Ceuty. Są i bardziej skomplikowane i piętrowe: "Parady" Jana Potockiego, wystawione jako wewnętrzne widowisko pod prete­kstem, że ojciec naczelnika Cyganów był zawziętym miłośnikiem teatru. Al­bo onże naczelnik (Jerzy Bińczycki), który, opowiadając swoje dzieje, z całą powagą wskazuje małego chłopczyka na scenie: "oto ja". Aż po pomysł naj­bardziej finezyjny, opisany zresztą chy­ba przez wszystkich recenzentów: kie­dy to otwieranie kolejnych szufladek przewidzianych przez autora powieści zaczyna grozić katastrofą przemyślnej strukturze przedstawienia i kiedy to Je­rzy Radziwiłowicz z megafonu grom­kim "Dosyć!" odbiera głos kolejnej narratorce. (Zainteresowanym można zresztą wyjawić, że jest nią księżna Medina Sidonia i że jej opowieść zawiera­łaby w sobie dodatkowo historię dziel­nego margrabiego Val Florida oraz smutne dzieje Hermosita; również w samej powieści Potockiego to właśnie spiętrzenie narracji skłania geometrę do komentarza, że "romanse i inne dzieła podobnego rodzaju winny być pisane w kilku kolumnach, na kształt tablic chronologicznych".) Bradecki znako­micie radzi sobie ze znajdowaniem sce­nicznych ekwiwalentów dla takich cał­kiem, zdawałoby się, niescenicznych pomysłów Potockiego; ten megafon ja­ko metakomentarz to tylko najbardziej wyrazisty przykład.

3.

Odnaleziony w Kijowie przez Dominique'a Triaire'a "Ślepiec" Jana Potockie­go w żaden jednak sposób nie przystaje do ponurych wątków, jakie Bradecki odszukał w "Rękopisie znalezionym w Saragossie". "Ślepiec" to salonowy żart te­atralny z morałem: głos serca zawsze skieruje dobrze wychowaną panienkę w ramiona majętnego epuzera, nawet jeśli ów epuzer pojawi się w żebraczym przebraniu. Liczne role damskie, dopa­sowane do licznych szwagierek autora, pozwalają wykonawczyniom zademon­strować wielorakie talenty i umiejętnoś­ci artystyczne; i to wszystko bez więk­szego wysiłku, bo całe dzieło jest bar­dzo krótkie. "Ślepiec", "proverbe dramatique" (autorzy "Słownika terminów lite­rackich" nie zalecają przekładania tej nazwy gatunkowej na polski; "przysło­wie dramatyczne" istotnie nie brzmi dobrze), komedyjka napisana dla rozry­wki mieszkańców Tulczyna, niewątpli­wie reprezentuje jaśniejszą stronę Oś­wiecenia: gładką i połyskliwą jak wer­niks, którym pokrywano ówczesne ob­razy.

Wyraźnie na przeciwnym biegunie umieścić wypada "Wędrowca wśród traw", niewielką sztukę Rudigera Kremera, która opowiada o ostatnich chwi­lach autora tamtej pogodnej jednoak­tówki. Oto Oświecenie oglądane z per­spektywy końca XX wieku: pijany mę­drzec i reformator w poczuciu komplet­nego bankructwa wygładza pilnikiem srebrną kulę, którą się ostatecznie za­strzeli. Wszystko tu jest: wiedza, gro­madzona wielkim wysiłkiem, która os­tatecznie okazała się bezużyteczna, zbędna lub doceniona tylko jako instru­ment władzy politycznej; dwanaście lat pracy nad księgami, których nikt wła­ściwie nie chce czytać; wreszcie uroje­nia ideologii, które nie wytrzymują konfrontacji z praktyką. Zwłaszcza to ostatnie: skromny masztalerz, którego Potocki-bohater obrał sobie za partnera ostatniej rozmowy, z obrzydzeniem opowiada o rezultatach, do jakich od­górne zadekretowanie równości dopro­wadziło w Uładówce. "Janie Potocki - mówi - z kwitnącego hrabstwa zrobiłeś przytułek dla głodomorów, próżniaków i złodziejaszków z całej Polski. [...] Niepewna jest każda sztuka bydła na pastwisku, każdy przejezdny na drodze, kobiety boją się wyjrzeć z domu, męż­czyźni chodzą uzbrojeni we włócznie, noże i siekiery". Czysty Szigalew, nie da się ukryć: bo i cóż warte życie chło­pa bez pańszczyzny? "Nie każdy może być panem. Służący potrzebuje rozka­zu, chłop knuta nad sobą, złodziej kary, więzień łańcuchów, morderca powro­za" - powtarza głos mądrości ludowej, która przybrała postać masztalerza; a uczony podróżnik i poszukiwacz przy­gód nie znajduje już żadnego kontrar­gumentu. Prosty człowiek uświadamia mu z całą dobitnością, że przez całe ży­cie ścigał chimerę. Gdyby nie ten Łu­czak, srebrna kula, choć już doszlifo­wana, być może chybiłaby celu.

Nie, nie ironizuję, a w każdym razie nie do końca. Ale sztuka Kremera aż za dobrze koresponduje z ogólnym tonem dzisiejszych ataków na Oświecenie. I choć świetnie skonstruowana, choć po swojemu przejmująca - jakoś za do­kładnie pasuje do przećwiczonego schematu. Nawet ostateczna motywacja postępowania bohatera jest tu wypisz wymaluj jak z artykułu Lisickiego: bluźnierczy monolog, w którym Poto­cki równa się z Bogiem, ma przecież wykazać, że to w gruncie rzeczy ateizm doprowadził autora "Parad" do samobój­stwa. Masztalerz Łuczak, choć nie pod­różował ani po Turcji, ani po Mongolii, i choć tylko trzy dni spędził w Warsza­wie, jakoś lepiej umie godzić się ze swoim zgrzebnym losem - "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego..." A świetny pan, magnat, intelektualista i uczony nie czuje w sobie sił, by sprostać otwierającej się przed nim pustce. "Rękopis" - ostatnie dzieło - był też ostat­nim wyzwaniem rzuconym Bogu: "jeś­li jesteś i czytałeś wszystkie moje książ­ki, także tę tutaj, to przyznaj, że Cię od­rzuciłem, że się z Tobą nie godzę". Trudno dobitniej.

Może zresztą wszystko to prawda. Może rację - każdy przy tym nieco in­ną - mają Kremer i Bradecki. Panom w pudrowanych perukach, którzy chcieli zaprowadzić w świecie rządy rozumu, w pewnej chwili ziemia usunęła się spod nóg; ale dostrzegli to tylko najwrażliwsi. Jan Potocki byłby jednym z nich: w tym sensie dzieło pozostaje nieoddzielnie od kuli wystrzelonej w Uładówce, a smutek krakowskiego "Rękopi­su" byłby prostą konsekwencją staranne­go odczytania tekstu. "Ślepiec" zaś, z całą swoją pogodną bezmyślnością, okazał­by się tylko wypadkiem przy pracy.

Wolę jednak wierzyć, że jest inaczej. To prawda, że Oświecenie ponosi od­powiedzialność za część przynajmniej zbrodni, jakie popełniono w XX wieku. Ale w równym stopniu odpowiada za kryteria, w imię których te zbrodnie za zbrodnie uważamy. To prawda, że Oś­wiecenie ubóstwiło rozum. Ale też w to ubóstwienie od początku wtopiło zna­czną dozę sceptycyzmu. To prawda, że Oświecenie wbiło człowieka w pychę, żądając (z Kantem), by stał się pełnolet­ni. Ale też świadome było jego słaboś­ci, często bardziej niż późniejsze epoki. Nie mówiąc już o tym, że postulat "pełnoletniości" - czyli pełnej odpowie­dzialności - po prostu nigdy nie został spełniony.

Ostatecznie więc wolę wierzyć, że w Oświeceniu - jak w każdej epoce i jak w każdym ciekawszym prądzie umy­słowym - jasne przeplata się z ciem­nym, że jest tu miejsce i na pogodne żarty "Rękopisu", i na jego libertyńską nonszalancję; tak jak jest miejsce i na piankowego "Ślepca", i na tragiczną kulę z Uładówki. A także na tę odrobinę ro­zumu, o którą dobijali się oświeceni, z czego im się dzisiaj czyni tak wielki za­rzut. Rozumu, o którym Kartezjusz są­dził, że jest rzeczą na świecie najlepiej podzieloną - ale po nim już chyba nikt tak nie uważał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji