Dwugłos poety i inscenizatora
Twórcy nasi - i to w różnych dziedzinach sztuki - przejawiają ostatnio spore zainteresowanie okresem dwudziestolecia międzywojennego. Aby nie być gołosłownym: w literaturze mamy znakomitą książkę Safjana "Pole niczyje", w filmie - "Śmierć prezydenta" Kawalerowicza (tudzież "Sprawa Gorgonowej" Majewskiego), w telewizji - serial "Przed burzą", by poprzestać na tych przykładach. Nie miejsce tu na analizowanie przyczyny tego faktu. Być może zjawisko to (a może tylko chwilowa moda?) doczeka się rzetelnego i wnikliwego opisu. Tutaj pragnę jedynie je zasygnalizować, nie bez przyczyny zresztą.
Wydaje się bowiem, że właśnie w chwili obecnego zainteresowania tym nie tak dawno minionym okresem naszych dziejów, nastał moment niezwykle sprzyjający przedsięwzięciu, które podjął Ryszard Major na scenie Teatru "Wybrzeże" w Sopocie. Wystawił on mianowicie poemat Juliana Tuwima "Bal w operze". To szczytowe osiągnięcia poetyckie Tuwima w dosyć charakterystyczny sposób rozmijało się stale z czasem historii (pisze o tym interesująco Stanisław Rosiek w teatralnym programie). W okresie, w którym poemat powstał, kiedy mógł z całą bezwzględnością zdemaskować współczesną rzeczywistość - nie został po prostu dapuszczony do druku. Po wojnie ów onegdaj pełen wściekłości i pasji atak, stał się wykładnią obowiązujących poglądów - jego temperatura znacznie się obniżyła. Może zatem dzisiaj "Bal w operze" odnajdzie swój stracony czas?...
Inscenizator, przenoszący na scenę utwór poetycki ma zadanie stokroć trudniejsze od reżysera, który wystawia utwór dramatyczny, specjalnie w końcu dla teatru napisany. Cała trudność tkwi w tym, w jaki sposób poetycki świat przedstawiony rozpisać na "głosy" teatralne. A środki teatralnej ekspresji są zazwyczaj, bardziej oporne w obróbce, niż słowo. Ryszard Major z tych zmagań z ograniczeniami teatru wyszedł zwycięsko. "Bal w operze" jest spektaklem jednolitym, dynamicznym, potwierdzającym dużą wyobraźnię teatralną jego twórcy, jego "myślenie teatrem".
Miejsce akcji. Rzecz cała rozgrywa się na warszawskiej ulicy, stworzonej przez scenografa Jana Banuchę. Nie ma tu nic z realistycznej dosłowności. Pudełko sceny ograniczone czarnymi ścianami, jedynie z podłogi sterczą łby ulicznego bruku. Po bokach sceny zwieszają się sznury z ,,nanizanymi" na nie perkusyjnymi talerzami - rozegrają się tutaj takie niektóre sceny z balu, a tam przecież "gra orkiestra i gra orkiestra!"...
Czas akcji. Jest taki sam, jak w poemacie Tuwima. Obwiązuje tu swego rodzaju jedność czasu - wszystko jest określone przez trwanie balowej nocy. Nawet to, co nie dzieje się w wytwornych salonach opery. Te kilka godzin mieści w sobie w zadziwiający sposób mikro- i makrokosmos. Wydarzenia konkretne i jednostkowe oraz apokaliptyczną wizję świata.
Osoby dramatu. Nie bez przyczyny w teatralnym programie przy nazwiskach aktorów brak jest informacji, jakie postacie grają. W scenicznych obrazach, które zmieniają się w tempie iście "zodiakalnej karuzeli", aktorzy stanowią zgraję postaci charakterystycznych dla sanacyjnej rzeczywistości - są tutaj przedstawiciele warstwy rządzącej (jest i sam "Potężny Archikrator") i "górnych" warstw społeczeństwa (owe wszystkie " grand-diuki i wilkingi, admirały, generały, bojara wie, bambirały, grubasowie. an-ba-sa-do-rowie"...), stado "służby specjalnej" - czyli tajniaki z "jedenastki", "ósemki" czy "piątki", jest kawalerzysta "jak malowany", kabaretowa Satanella, są również postacie z nędzarskiego tłumu warszawskiej ulicy. W każdym z obrazów poszczególną postać można łatwo nazwać z imienia, ułatwiają to ponadto kostiumy, rekwizyty. W następnym obrazie postacie równie łatwo poznawalne są już jednak kimś innym i dlatego lepiej nie przypinać im upraszczających etykietek.
O dwóch "osobach dramatu" należałoby jednak powiedzieć nieco więcej. O ile wszystkie ze scenicznych postaci "wyszły" jakby z tuwimowskiego świata przedstawionego, o tyle tych dwóch można się tam jedynie domyślić. Ukonkretniła je dopiero wizja inscenizatora Pierwsza, to postać Szatana-Kreatora w wykonaniu Floriana Staniewskiego. To on rozpoczyna przedstawienie, zdaje się puszczać w ruch cały opętańczy mechanizm nocnej karuzeli. Wcielając się później w różne postacie, nakręca stale sprężynę owego mechanizmu. Popędza diabelskim biczem cały ten rozwrzeszczany korowód. Jest spiritus movens zdarzeń w mikro i makrokosmosie (nie darmo Major posłużył się pierwodrukiem "Balu w operze", który jest opatrzony mottami z "Apokalipsy" wg św. Jana). Doskonała jest scena, w której triumfujący nad swoim dziełem Szatan, huśtając się w górze ponad skłębionym tłumem, powtarza z gestem kreatora, niczym wprawki aktorskie: "bal w operze, bal w operze, bal w operze...".
Druga ze wspomnianych postaci to Wielka Wszetecznica. Gra ją znakomicie Joanna Bogacka. Jest to chyba najtrudniejsze z zadań aktorskich tego przedstawienia. Bogacka musi zbudować swoją rolę niejako poza tekstem, ponad nim. W pierwszych scenach jest sprzedajną, uliczną dziwką, wystawającą na rogu. Przyjaciółką Szatana i tajniaka. Później okaże się jedyną sprawiedliwą, jedyną, która nie może znieść ohydy tej nocy. Marią Magdaleną na skalę owego balu...
Z nielicznymi wyjątkami całe przedstawienie "Balu w operze" jest śpiewane, lub jak kto woli - melodeklamowane. Muzykę skomponował Andrzej Głowiński. I tutaj pojawia się pytanie. Czy muzykę należy inkrustować muzyką? Bo przecież poemat Tuwima to muzyka - niezmiernie dynamiczna, drapieżna, zrytmizowana, o niepowtarzalnym, zawrotnym wręcz tempie. Muzyka Głowińskiego (niezła przecież) osłabia, neutralizuje jakby wewnętrzną melodykę poematu. A ponadto - aktorzy, niestety, zbyt dobrze nie radzą sobie z "wyśpiewywaniem" swoich kwestii. Szczególnie w scenach zbiorowych - a tych jest większość - słowo ginie, głosy słyszy się "w pojedynkę".
"Bal w operze" na sopockiej scenie jest dwugłosem inscenizatora i poety. Obaj odnieśli sukces.