Formy małe, słabe i nieporadne
Przed nie tak wielu jeszcze dziesiątkami lat teatr - to był mniej więcej teatr. Była więc scena, na której aktorzy odgrywali sztuki teatralne, złożone z dialogów, toczonych, przez różne postaci dramatu. Tak to wyglądało przez długie wieki, odkąd Sofokles wprowadził drugiego aktora. Oczywiście były obok teatru także estrady, na których recytowano utwory poetyckie, ale to wszakże nie był teatr.
W naszym już stuleciu powstała nowa forma teatru - teatr rapsodyczny mianowicie, gdzie podejmowano próby inscenizowania utworów poetyckich. Wiele z tych prób było bardzo udanych. Później natomiast, w ostatnim już dziesięcioleciach namnożyło się teatrów co niemiara. A więc rozmaite teatry eksperymentalne, teatry jednego aktora, jak przed Sofoklesem, tylko że bez chóru, a także mnóstwo teatrów małych, średnich i większych form. Przeżyły się bowiem niektóre treści teatru - treści, zaznaczam, nie formy, jak się to nam dość powszechnie usiłuje wmawiać - reżyserzy stracili kontakt z rzeczywistością, a zatem i z widownią. Ponieważ jednak nowe treści, na jakie czeka publiczność, trzeba nieść w sobie, a to nie dla każdego jest dostępne - teatr nie umiał podźwignąć się z upadku. Że to, co piszę, jest prawdą - dowodzi przypadek krakowskiego Teatru Starego, który bez żadnych dziwaczeń, w tradycyjnych formach teatralnych, ma nam coś do powiedzenia. No i spróbujcie kupić bilet do tego teatru. Ludzie miesiącami czekają na możliwość zobaczenia tych całkiem tradycyjnych spektakli.
Zdecydowana jednak większość artystów teatru nie ma pojęcia, o co chodzi, wmawiają więc sobie i nam, że to tradycyjne formy teatralne się przeżyły i szukają nowych form, dzięki którym mają nadzieję zbliżyć się do publiczności, nawiązać z nią kontakt. Organizują więc na przykład "wybiegi" dla aktorów - na salę, albo wręcz każą aktorom pętać się między rzędami, jakby kontakt z publicznością mógł być kwestią jakichkolwiek mechanicznych zabiegów. Inny zabieg równie naiwny, a bardziej jeszcze irytujący, to próby tworzenia nastroju przy pomocy scenografii. W przyzwoitym teatrze zadaniem scenografa było wymyślenie dekoracji, odpowiadających treści sztuki. Teraz, w okresie zagubienia, scenografia awansowała - bo wszędzie trzeba szukać ratunku, skoro się samemu nie wie co robić - scenograf stał się współtwórcą spektaklu. A iż wśród scenografów także nie mamy samych myślicieli - rezultat bywa smutny. Modne jest mniemanie, że świat nasz schodzi na psy, że nie jest nic wart, że wartości upadają, a cała kultura i cywilizacja to jedno wielkie łajno i mierzwa. Temu stereotypowi myślowemu - pozbawionemu rzecz jasna myślowych uzasadnień, bo to już nie jest łatwe - odpowiada powszechnie przyjęta sztampa scenograficzna: brudne szmaty, jakieś łachmany, papiery, śmieci, walające się gazety itp.
Te to właśnie elementy mizerii teatralnej zbiegły się jak w soczewce w ubiegły wieczór wtorkowy w telewizyjnym Teatrze Małych Form, w którym Stefan Szlachtycz chciał nam przedstawić poemat Juliana Tuwima "Bal w operze". Piszę - chciał, bo nie przedstawił. "Bal w operze", napisany w roku 1936, to poemat - dynamit, utwór, który mógłby niejedno rozsadzić. Nawet Polska międzywojenna, dość przecież odporna na wybuchy literackie, przestraszyła się "Balu w operze" i cenzura poemat zdjęła.
Co z niego zostało w spektaklu Szlachtycza? Ano mniej więcej taka inscenizacja jak na akademii szkolnej, kiedy pani od polskiego poprzydziela uczniom po jednej albo po kilka linijek "Elegii na śmierć Ludwika Waryńskiego" i każe recytować. Piszę to bez chęci obrażania pań od polskiego i recytujących uczniów, przeciwnie, z całym szacunkiem dla ich twórczego - na szkolną miarę - wysiłku. Gorzej, jeśli to samo dzieje się w teatrze zawodowym. Znakomici aktorzy - Zapasiewicz, Wardejn - o Kucównie nie piszę, bo przestałem ją lubieć odkąd się zachowuje w sposób zbyt egzaltowany - recytowali ni stąd ni zowąd po jednej lub kilka linijek, zresztą przeważnie kiepsko. Drastyczniejsze fragmenty tekstu pominięto. A wszystko odbywało się na jakimś placu, gdzie ni stąd ni z owąd kręciła się karuzela (zodiakalna, czy co?) i oczywiście walały się stare gazety. Gdyby przedwojenny cenzor nie widział tekstu poematu, tylko tę małą, powiedziałbym - śmiesznie małą formę teatralną - bez mrugnięcia, ziewnąwszy jeno, podpisałby utwór do rozpowszechniania.
Tego piekielnego poematu reżyser pozbawił całej jego morderczej treści. Dlaczego? Ponieważ wyszukał dlań "nowoczesną" Boże się pożal formę. A dlaczegoż to Szlachtycz i inni tak gwałtownie poszukują form? Ponieważ zagubili się w świecie, który ich przerósł i przestali wierzyć w słowo. Przesieli wierzyć w teatr. Niestety.