Artykuły

Wideofilomaci

JACEK KOPCIŃSKI Przyzwyczailiśmy się traktować ko­lejne premiery "Dziadów" Adama Mickiewicza jako najważniejszy test dla polskiego teatru i polskiej publiczności. Z reżyserskiej interpretacji dramatu, ze sposobu, w jaki został on zaadaptowany, usiłu­jemy odczytywać jakąś prawdę o nas - współcze­snych. Co można odczytać z najnowszej, telewi­zyjnej adaptacji "Dziadów" w reżyserii Jana Englerta?

BARBARA OSTERLOFF Przede wszystkim to, do jakiego stylu odbioru dzieła dramatycznego przyzwyczaja nas telewizja, która daje ogromne możliwości realizacyjne i interpreta­cyjne; pozwala zbliżać wątki, nakła­dać sceny, manipulować czasem i przestrzenią. Wszystko to w spekta­klu Englerta pojawia się w nadmia­rze, jednak raczej komplikuje niż porządkuje nasz odbiór. Co gorsza, są to nieraz środki spospolitowane przez wideoklip i reklamę. Ta adaptacja ma być propozycją dla ogromnej widowni, w związku z tym sporo w niej rozmaitych koncesji na rzecz tzw. przeciętnego widza, o którym tak naprawdę nie­wiele wiemy. Wyobrażamy sobie tylko, że najchętniej ogląda on fil­my reklamowe, ponieważ są one tak skonstruowane, by przyciągnąć jak najszerszą publiczność. W związku z tym, chociaż grymasimy na reklamy, coraz częściej, nawet w ambitnych realizacjach, odwołujemy się do ich estetyki. Czyż ukochana Gustawa w przedstawieniu Englerta nie jest tą najpiękniejszą z najpiękniejszych, które ozdabiają reklamowane samochody? Ta dziewczyna pojawia się tu przecież wyłącznie na zasadzie urze­kającego obrazka. Inną koncesją na rzecz odbior­cy telewizyjnego jest ów tekstowy przekładaniec, który pozwala śledzić akcję II i IV części "Dziadów" jak gdyby równolegle. To pomysł dla telewizyjnych nerwowców, którzy nie potrafią oglądać programów inaczej, jak tylko skacząc po kanałach.

ALEKSANDRA REMBOWSKA Myślę, że Englert niekiedy szafuje środkami teatru telewizji. Efekty światłocie­ni, efekty dźwiękowe i komputerowe użyte w nadmiarze sprawiają, że sceny, które w założeniu miały wywołać podniosły nastrój i "wysokie" uczu­cia, nieoczekiwanie ocierają się o banał, śmie­szność, czasami wręcz groteskę. Paradoksalnie roz­praszają naszą uwagę. Cóż z tego, że niektóre uję­cia nas urzekają, jak choćby zbliżenia twarzy roz­jaśnionej światłem witraża, skoro po chwili znowu zaczyna dominować naiwna, telewizyjna nadekspresja rodem z "teatru młodego widza".

WOJCIECH MAJCHEREK Sądzę jednak, że nie sama este­tyka teatru telewizji sprawiła, że "Dziady" Englerta bu­dzą kontrowersje. "Dziady" w telewizji nie są po raz pierwszy realizowane, że przypomnę spektakl Jana Kulczyńskiego z 1981 roku czy stare przedstawienie Adama Hanuszkiewicza (choć nie były to adaptacje całości tekstu). Trzeba też pamiętać o telewizyjnym przeniesieniu inscenizacji Swinarskiego. Poza tym możemy podać przykłady świetnych realizacji telewi­zyjnych klasyki polskiej, choćby "Noc listopadowa" w reżyserii Andrzeja Wajdy - wielkie telewizyjne wido­wisko, które do dziś się pamięta. A więc nie filmowość, nie konwencja teatru TV, lecz brak artystycznej inwencji w korzystaniu z telewizyjnych środków zadecydowały, że "Dziady" Englerta nie są przedstawie­niem na miarę oczekiwań.

NATALIA ADASZYŃSKA Do realizacji wymienionych przez Wojtka można dodać "Wesele" Andrzeja Wajdy, które było po prostu świetnym filmem. Zgadzam się, że to nie "filmowość" jest największym grze­chem "Dziadów" Englerta. W tym przedstawieniu po prostu zabrakło magii. Owszem, również dlatego, że reżyser czasami bez umiaru korzysta z możliwości, jakie stwarza technika - jak w scenie, w której Konrad komputerowo przemienia się w diabła, niczym w thrillerach dla młodzieży...

MALWINA GŁOWACKA ...odniosłam wrażenie, że Jan Englert zrobił przedstawienie właśnie z myślą o młodzieży. Jest ono skierowane do szesnasto-, sie­demnastolatków, którzy w tej chwili czytają w szkole "Dziady" i którym lektura tego dzieła przy­chodzi z wielkim trudem. Są to odbiorcy, do których przemawia obraz, a nie słowo, którzy nie mogą za bardzo liczyć na swoją wyobraźnię. Dla­tego wiele partii tekstu zostało zilustrowane, nie­stety czasem "łopatologicznie". Młoda widownia nie potrafi często wytrzymać dłuższych ujęć niż dziesięciosekundowe. To dla niej Englert kawałku­je tekst dramatu, stosuje szybkie zmiany akcji, fil­mowe tricki. Jedynie Wielka Improwizacja i Wi­dzenie Księdza Piotra nie zostały tak poszatkowane. Dla mnie są to najciekawsze fragmenty spek­taklu. Dopiero wtedy mogłam wsłuchać się w Mickiewiczowski tekst.

NATALIA ADASZYŃSKA Jednak temu przedstawieniu brakuje magii z ważniejszego powodu. Moim zda­niem Englert nadmiernie porządkuje "Dziady", już na etapie adaptacji, a co dopiero realizacji. Pokazuje nam historię jednego człowieka, która jest przez niego opowiadana bądź też mu się śni (konwencję tę znamy z wcześniejszej telewizyjnej realizacji dra­matu romantycznego w reżyserii Jana Englerta, z "Kordiana"). Ta opowieść stanowi niejako osnowę, na którą Englert nanizuje poszczególne wątki z wszystkich części "Dziadów". W ten sposób udaje mu się stworzyć pewną uporządkowaną, fabularną hi­storię, jednak niemal całkowicie pozbawioną magii, tajemnicy. To największy minus tego przedstawie­nia. Na szczęście zdarzają się w nim fragmenty, w

których widza może przeszyć "me­tafizyczny" dreszcz. Wtedy, gdy Englert pokazuje nam tylko twarz aktora w zbliżeniu i pozwala, by mówił, gdy nie ilustruje na siłę jego monologu. I właśnie aktorzy - o czym za chwilę pewnie bę­dziemy rozmawiać (zwłaszcza Mi­chał Żebrowski i Jan Frycz) - fan­tastyczną grą sprawiają, że choć przez chwilę dotykamy tajemnicy.

ALEKSANDRA REMBOWSKA Z "Dzia­dów" Englerta zniknęła cudowność, ponieważ reżyser świadomie dążył do ich racjonalizacji. Sam zresztą nie ukrywa, że takie widzenie świata jest mu bliższe i w ten sposób realizuje również teksty ro­mantyczne, czego dowodem jego "Kordian". Moim zdaniem, powtórze­nie tego samego chwytu w kolej­nym przedstawieniu dowodzi pew­nej słabości.

MALWINA GŁOWACKA Nie ulega wątpliwości, że Englert jest racjonalistą. Jego "Dziady" mają konstrukcję szkatułkową, zbudowane są niemal jak "Pamiętnik znaleziony w Saragossie" - powieść innego racjonalisty, Jana Po­tockiego. Potocki, stając wobec nowej epoki, w której miał dominować czynnik irracjonalny, pod­jął wysiłek uporządkowania tajemniczego świata. Chciał wszystko zrozumieć, nazwać i włożyć do odpowiedniej szufladki. "Pamiętnik" miał być trium­fem racjonalizmu. Tymczasem wiemy, że jest to dzieło pęknięte. Autor musiał ugiąć się pod na­porem tajemnicy. Musiał przyjąć do wiadomości, że nie da się wszystkiego wyjaśnić w sposób ro­zumowy, że doświadczenie i wnioskowanie nie wystarczą, aby znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania, jakie człowiek może sobie postawić. Do takiego wniosku skłania też przedstawienie Jana Englerta. Świat Mickiewiczowskich "Dziadów" roz­sadza konstrukcję jego spektaklu.

JACEK KOPCIŃSKI Sądzę, że Englerta mało interesuje II i IV część "Dzia­dów", nie ma do tych partii drama­tu jakiegoś osobistego stosunku. Część drugą zainscenizował tak, jak podpowiadają mu IBL-owskie ba­daczki romantyzmu, eksponując mianowicie szamański i społeczny aspekt obrzędu. A więc z jednej strony tanie i naiwne efekty zbioro­wego transu, z drugiej dosłowne bi­cie Pana po pysku. Z kolei część czwartą sprowadził do pięknej buzi młodej aktorki.

WOJCIECH MAJCHEREK Może po pro­stu Englert nie wierzy w duchy?

JACEK KOPCIŃSKI Nie wierzy w duchy pogańskie i dlatego nie radzi sobie z gusłami. Rozumie jednak, że wizje chrześcijańskie pochodzą od Boga, stąd ta świetna scena z początku widzenia ks. Piotra, w której na policzek Frycza kapie wosk z zapalonej świecy. Aktor jednym, oszczędnym gestem dotknie owej zastygłej kropli boskości dokładnie wtedy, gdy przyjdzie mu wypowiedzieć najbar­dziej tajemniczy fragment "widzenia".

BARBARA OSTERLOFF Ale chrześcijańskie "widzenie" Ewy jest tu zupełnie niezrozumiałe. Ewa jest tą dziewczyną, która najpierw pojawia się na łące w introdukcji do części pierwszej przedstawienia, po­tem Ewa jest aniołem z szopki, śpiewającym ową cudowną frazę "Pokój temu domowi" i w końcu ta sama Ewa leży w trawie i rozprawia o kwiatkach. Przepadła z kretesem Mickiewiczowska róża mi­styczna, choć Ewa składa kwiat pod obrazem Mat­ki Boskiej Ostrobramskiej... Ciekawa jestem, czy młody odbiorca spektaklu Englerta zorientuje się, o co tu chodzi.

TOMASZ ŁUBIEŃSKI Młody odbiorca nie może być usprawiedliwieniem dla telewizyjnego kiczu. W ogóle takie założenie, że kierujemy nasze dzieło do tzw. prostego, młodego szarego człowieka jest podej­rzane. Tego mitycznego prostego człowieka, który wcale nie musi być taki prosty, nie przyciągnie się zresztą tanimi efektami telewizyjnymi. Dla entuzja­sty reklam i wideoklipów "Dziady" w każdej postaci są za trudne. Koncesje niewiele tu dadzą. Warto ra­czej ryzykować i zaskakiwać czymś, do czego lu­dzie nie są przyzwyczajeni, co ich zaciekawi. Fil­mowa ilustracyjność, dosłowność jest największą wadą spektaklu telewizyjnego. Dla mnie kuriozalną sceną w przedstawieniu Englerta jest ów moment, kiedy z offu dobiega głos "przede mną bieży bara­nek". Mało że ów tekst spopularyzowany został przez Kazika Staszewskiego, to u Englerta na ekra­nie pojawia się żywy baranek. Czekam na motylka, motylka nie ma. Potem nagle oglądamy ślub Puttkamera, chyba pierwszy raz w historii teatru. Naiwność i dosłowność zamiast pomysłów. Podob­nie z obsadą. Kiedyś Andrzej Wajda obsadził w ro­li Wielkiego Księcia Konstantego Jana Nowickiego, znanego amanta, przystojnego, uśmiechniętego, i był to jakiś pomysł. Englert działa stereotypowo. Danuta Stenka, aktorka wybitnie ekspresyjna, spazmuje przez pół godziny. Jestem przekonany, że te­lewidzowie sympatyzują raczej z kulturalnym Sena­torem, któremu jakaś wariatka przerywa poobiednią kawę. Poza tym dlaczego Konrad, dobra zresztą ro­la, koniecznie musi być taki przystojny? Wtedy wszystko toczy się gładko, jak w dobrym serialu. Ale miłośnicy seriali "Dziadów" nie obejrzą. Nawet tak ułatwionych. Jednocześnie jest w tym spektaklu kilka scen, których nie rozumiem. Choćby scena fi­nałowa. Jest wiosna, nie wiadomo dlaczego idą ko­lędnicy. Konrad jedzie na Sybir, księdza Piotra pro­wadzą do lasu. Będą go wieszać albo rozstrzeli­wać. Jaki to ma sens?

BARBARA OSTERLOFF Nie zgadzam się z Tomaszem Łubieńskim w kwestii obsady. Dla mnie jest waż­ne to, że urodziwy Michał Zebrowski wyróżnia się, tak rzadko spotykanym u młodych, darem wy­razistego słowa. Zbiorowa scena w celi Konrada jest, w moim przekonaniu, trafnie obsadzona i świetnie zagrana. Po raz pierwszy od długiego cza­su, a miałam jeszcze "Lawę" Konwickiego w pamię­ci, słyszałam tak mówioną opowieść Sobolewskiego. Dla mnie była to prawda świadka, młodego człowieka wstrząśniętego tym, co widział. W ogóle wielką wartość mają dla mnie sekwencje więzien­ne z drugiej części przedstawienia, z rolami mło­dych: Łukasza Lewandowskiego - Sobolewskiego, Jacka Rozenka - Zana.

MALWINA GŁOWACKA Generalnie trzeba powiedzieć, że te "Dziady" są bardzo mocne aktorsko. Padły już nazwiska Jana Frycza, Michała Żebrowskiego, ale trzeba też wymienić Zbigniewa Zapasiewicza, Mar­ka Walczewskiego, Jarosława Gajewskiego. Co wię­cej, Englert odważył się pokazać nowe twarze i powierzył ważne role młodym aktorom, tuż po szkole teatralnej, którzy bardzo dobrze wywiązali się ze swoich zadań. W wielu scenach zbiorowych wystąpili też studenci Akademii Teatralnej w Warszawie. W tym upatrywałabym wartość tego przedstawienia.

BARBARA OSTERLOFF Ale kończy te "Dziady" pięknie powiedziany przez Gustawa Holoubka fragment "Człowieku, gdybyś wiedział, jaka twoja władza". Ta decyzja reżysera ma dla mnie charakter wręcz sym­boliczny, przypomina najwspanialsze tradycje inter­pretacji aktorskiej Mickiewiczowskiego arcydramatu.

JACEK KOPCIŃSKI W drugiej części przedstawienia krystalizuje się zamysł interpretacyjny Englerta. Jest nim właśnie historia dojrzewania młodego bohatera, może nawet - inicjacji. Z takiego "uporządkowa­nia" "Dziadów" wynikają rzeczy zupełnie nieudane, ale też bardzo ciekawe. Podoba mi się, że studen­ci wileńscy są naprawdę młodzi, to prawie dzieci, tak jak chciał tego Mickiewicz. W świetnej scenie więziennej przeżywają oni prawdziwe wtajemnicze­nie w dorosłość. Początkowo beztrosko dokazują, po chwili jednak ogarnia ich przerażenie, potem złość i oto na naszych oczach stają się mężczyznami.

Podobnie Konrad w Wiel­kiej Improwizacji. Zwykle rzutujemy na tę scenę na­sze wyobrażenie dojrzałego już Mickiewicza z okresu drezdeńskiego. Tymczasem Englert pokazał nam mło­dzieńca improwizującego na progu dorosłości. Poka­zał filomatę, który naj­pierw, w asyście diabła i anioła, podgląda demo­niczny przerażający świat, potem sam do­świadcza wewnętrznego bólu, w końcu zostaje wtrącony w bieg okrutnej historii. I teraz, zebrawszy swoją wiedzę i swoje do­świadczenie, spiera się o kształt świata. Nie jest to monolog teozofa czy przy­szłego towiańczyka. Ten chłopak, z typową dla swojego wieku euforią i naiwnością, odkrywa prawdy, które mają wszy­stko wyjaśnić, z łatwością sądzi innych, nawet same­go Boga, w końcu domaga się władzy, bo czuje, że nikt nie liczy się z jego zdaniem. Młody buntownik daje się zwieść swojej duchowej mocy, rozpętuje wewnętrzne demony. Na szczęście jest przy nim jego duchowy przewodnik, ksiądz Piotr, który przeprowadza go przez piekło. Po tej próbie Konrad zniesie rzeczy najgorsze.

ALEKSANDRA REMBOWSKA Twoją interpretację "Dziadów" potwierdzałoby równorzędne traktowanie Gustawa i Konrada. Englert bardzo eksponuje miłosne wtaje­mniczenie Gustawa, widząc w nim ważną część młodzieńczej inicjacji Konrada. Konwicki i Grzego­rzewski pokazali nam dwóch Konradów, młodego i starego. U Englerta jest to ta sama, wyraziście i konsekwentnie rozwijająca się postać. I za tę kon­sekwencję reżyserowi i oczywiście Michałowi Że­browskiemu chwała.

WOJCIECH MAJCHEREK Redukując wielowątkową ak­cję "Dziadów" do duchowej biografii jednego boha­tera, rezygnuje też Englert z kilku ważnych scen. W jego przedstawieniu nie ma np. Salonu War­szawskiego.

JACEK KOPCIŃSKI Nie zmieścił się w narzuconym przez Englerta porządku. Ostatnio reżyserzy proponu­ją nam dwa przeciwstawne podejścia do tekstu Mic­kiewicza. Jedni, jak Grzegorzewski, "dekonstruują" "Dziady", swoją koncepcję uzasadniając romantycznym nieuporządkowaniem, fragmentarycznością. Całkowicie gubią i tak kruchą fabułę, tworzą własne konstrukcje symboliczne, odwracają znaczenia, ich inscenizacja wyrasta nie tyle z interpretacji dramatu, ile dyskusji z wpisanymi weń ideami. Inni, jak Englert, jakby na nowo "Dziady" "konstruują". Budują główny wątek fa­bularny, wątki równoległe traktują jak zbędne epizo­dy. Przede wszystkim jednak eksponują linię rozwo­jową bohatera, pragnąc pogodzić ze sobą podstawowe porządki motywujące jego los: porządek historyczny i metafizyczny. I tu zaczynają się największe kłopoty, ponieważ szeregu symbolicznych scen w "Dziadach" nie da się ła­two podporządkować działaniu głównego bohatera, choć bezpo­średnio wiążą się one z jego sy­tuacją wewnętrzną. W takich przypadkach Englert sięga po te­lewizyjne tricki, nakłada na sie­bie obrazy, odwołuje się do kon­wencji filmowego snu, widzenia - i artystycznie przegrywa.

NATALIA ADASZYŃSKA Jak we wspomnianej scenie "widzenia" Ewy, albo w chwili, gdy praw­dziwe gołąbki - ładny cytat ze Swinarskiego - przemieniają się w dzieci. A jednocześnie potra­fi zbudować w swoim przed­stawieniu tak świetne, oszczęd­ne i przejmujące sceny, jak im­prowizacja Konrada czy widze­nie ks. Piotra. Brnąc w ilustracyjność, można by w nich przecież pokazać cały kosmos, a pokazuje się tylko zbliżenie twarzy, kilka prostych, znaczą­cych gestów.

JACEK KOPCIŃSKI Konrad porusza gwiazdami przez małe okienko w celi. Ksiądz Piotr cierpi zmagając się z własnym widzeniem - te sceny się pamięta.

TOMASZ ŁUBIEŃSKI Englert chyba za mało zaufał wy­obraźni widzów. Nie wiem, czy można porówny­wać spektakle Grzegorzewskiego i Englerta, telewi­zja jest przecież zupełnie innym medium niż teatr. Ktoś celnie kiedyś zauważył, że inscenizacja Grze­gorzewskiego to nie są "Dziady", ale nasze o nich wyobrażenie. Stąd pewna dowolność skojarzeń, a jednocześnie przestrzegana w tym spektaklu dyscyplina snu i wyobraźni. Natomiast Englert reżyse­ruje "Dziady" dosłownie i oczywiście staje przed py­taniem, jak pokazać Boga, duchy i anioły. Czy ma być to ludowa szopka, czy też jakieś znaki, sym­bole. Przekonuje mnie "inicjacyjna" koncepcja jego przedstawienia, czemu nie? Rzeczywiście, wszystko logicznie się tu układa: młody buntownik, ducho­we wtajemniczenie, więzienie, egzorcyzmy, kibitka. Englertowi udaje się przy tym stworzyć jakąś po­stać. Wolę jednak myśleć o "Dziadach" jako utworze bardziej skomplikowanym, napisanym przez dwóch różnych ludzi w tej samej osobie. Adama Mickie­wicza, młodego poetę w Wilnie i Kownie, oraz sta­rego, to znaczy trzydziestokilkuletniego poetę w Dreźnie, który stworzył zarówno Wielką Improwiza­cję, nawiązującą do filomackiej młodości, jak i Sa­lon Warszawski czy Bal u Senatora. Sceny napisa­ne przez człowieka o dramatycznych doświadcze­niach politycznych.

JACEK KOPCIŃSKI Z tych partii "Dziadów", poza nie­wielkimi fragmentami Balu, Englert świadomie re­zygnuje. Oglądamy "Dziady" filomackie, dramat wstę­powania w trudną dorosłość, która niweczy złudze­nia, zmusza do osobistych decyzji, zakłada nieod­wracalność wyborów, a także możliwość porażki.

WOJCIECH MAJCHEREK Czyżby właśnie tak miały wy­glądać współczesne "Dziady"? Skupione na indywidu­alnym doświadczeniu, pozbawione wyrazistych wąt­ków martyrologicznych, wolne od politycznej saty­ry i... zepsute przez telewizję?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji