Artykuły

Foyer

"Na nie - to ja mam Zofię Loren" - mawiał Andrzej Wanat, reagując na opinie ludzi, którym nic się w te­atrze nie podobało i we wszystkim szukali tylko złych stron. Gdy wykrzywieni malkontenci już go całkiem iry­towali, dorzucał zdanie mocne i jakże obrazowe: "wiecz­nie mają śmierdzącą skarpetkę pod nosem". Po obejrzeniu telewizyjnej inscenizacji "Dziadów", w ukła­dzie i reżyserii Jana Englerta, powiedziałem sobie w pierwszym odruchu, że ani czarująca skądinąd wizja ak­torki Loren, ani nawet pamięć o kąśliwych przestro­gach Wanata nie powstrzymają mojego dyzgustu. Ale potem obejrzałem te, imponujące przecież, "Dziady" po raz drugi i trzeci, próbując zastanowić się - sine ira et studio - nad stanem artystycznego konta re­żysera Englerta: co pozostawić mu w rubryce "wi­nien", a co zaliczyć do rubryki "ma". Nie ukrywam, że ciężka jest ta buchalteria.

Wystawić "Dziady" w telewizji to podjąć wyzwanie gra­niczące z pychą. Powód jest prosty: telewizyjne przed­stawienie obejrzało kilka milionów widzów. Należy przy­puszczać, że przynajmniej niektórzy nagrali je na wideokasety, które będą traktować jako, dajmy na to, po­moc szkolną. Tak bez wątpienia postąpią nauczyciele, uczniowie, może instruktorzy z domów kultury i teatral­nych kółek. Krótko mówiąc, wersja Englerta stanie się niejako obowiązująca i będzie kształtować odbiór arcydramatu. Całe pokolenie zrozumie z "Dziadów" najwyżej tyle, ile zobaczy na ekranie telewizora - na to, że sięgnie do integralnego tekstu, raczej nie należy liczyć; świadomość innych interpretacji scenicznych - od Wy­spiańskiego, przez Schillera, Bardiniego, Grotowskiego, Korzeniewskiego, Kotlarczyka, Dejmka, Swinarskiego, Pru­sa czy Grzegorzewskiego, żeby choć do tych głównych się ograniczyć - jest, nawet u studentów teatrologii, znikoma. Vidi, vici - mógłby powiedzieć Englert: zoba­czyłem (po swojemu) i zwyciężyłem, bo posłużyłem się potężnym środkiem przekazu. Winien czy ma? Do przedstawienia Englerta można mieć wiele uwag, jest bez wątpienia sporne, ma oczywiste mielizny, chwilami budzi podejrzenie, że reżysera zawiódł smak - myślę zwłaszcza o ustawieniu Pani Rollison, o etnograficzno-naturalistycznych scenach obrzędu, o pięknostkach obrazu, uzyskiwanych przy pomocy miksów i trików, wreszcie o irytującej manierze ilustrowania słów obrazem. Ale są też fragmenty świetne, wtedy gdy wizualną galanterię zastępują aluzje malarskie al­bo wtedy zwłaszcza, gdy reżyser przestaje bawić się możliwościami elektroniki (co prawda długo w tej bez­czynności nie wytrzymuje) i pozwala widzowi obco­wać z aktorstwem, które w paru przypadkach budzi podziw: Frycz, Walczewski, Zapasiewicz i, last but not least, Żebrowski. W ostatecznym jednak rachunku do zasadniczej dyskusji skłania coś innego i nadrzędne­go: układ tekstu i wynikająca z niego interpretacja. Konstanty Puzyna szydził kiedyś z pietystów, którzy by chcieli, żeby arcydzieła narodowego dramatu wystawiać w teatrze w całości, od pierwszego do ostat­niego wiersza, i najlepiej z przypisami. Szyderstwo wymierzone było w profesora Kubackiego, mickiewiczologa. Wolałbym nie stawać w jednym sze­regu z Kubackim, choć pozostawił po sobie tak wstrząsająco piękne dzienniki, że należałoby nad nimi płakać łzami z gliceryny. Poważnie jednak mówiąc, problem istnieje: nad integralnością "Dziadów" od stu pięćdziesięciu lat głowią się pokolenia uczonych i nie zanosi się, żeby w przyszłości komukolwiek z nich udało się powiedzieć ostatnie słowo w tej materii. Prawdę mówiąc, to właśnie w teatrze, pod ręką Wy­spiańskiego, po raz pierwszy udało się kapryśne dzie­ło Mickiewicza zebrać w jako tako składną całość; wcześniej, wśród literaturoznawców panowała tenden­cja do wyraźnego oddzielania "Dziadów" wileńsko-kowieńskich od "Dziadów" drezdeńskich i traktowania ich jako odrębnych utworów. W nowszych czasach temu poglądowi hołdował zresztą Jerzy Kreczmar. Wyłożył go kiedyś na łamach "Teatru", a potem próbował rea­lizować, wystawiając "Dziady" wileńsko-kowieńskie w Teatrze Współczesnym jako samodzielny tekst, notabe­ne z Janem Englertem w roli Gustawa. Częściej jednak i z większym pożytkiem adaptatorzy i reżyserzy składali swoje przedstawienia ze wszystkich części "Dziadów", włączając nawet "Ustęp". Że nie mo­gło przy tym obejść się bez radykalnych skrótów, to jasne, o tym wiedział już Wyspiański, który odrzucił pół tekstu, twierdząc - z pewnością słusznie - że w przeciwnym razie przedstawienie musiałoby trwać do czwartej nad ranem. Nawet Schiller musiał skrócić lwowskie przedstawienie, które na premierze trwało pięć godzin i kończyło się po północy. W interesie widzów poskromiono to teatralne rozpasanie. W trzy dni po premierze gazety doniosły, że "już o godz. 11.30 kończą się obecnie przedstawienia "Dziadów", przy czym na wychodzącą publiczność oczekują przed gmachem teatru wozy tramwajowe dążące we wszy­stkich kierunkach miasta". (Wiem to z książki Jerze­go Timoszewicza pt. "Dziady" w inscenizacji Leona Schillera; Timoszewicz, zdaje się, konsultował scena­riusz Englerta, ale w napisach końcowych nie zauwa­żyłem podziękowania; co dziwne, nie znalazłem także pełnej informacji o obsadzie)

Englert zamknął swoje przedstawienie w trzech godzi­nach, czyli wystarczyło mu dokładnie tyle czasu, ile wy­starcza Gustawowi na wyznanie miłości, rozpaczy i prze­strogi. Trzy godziny w telewizji to jest czas niewyobra­żalnie długi i najzupełniej sprzeczny z poetyką tego me­dium. Jeśli jednak zważyć kwestię "Dziadów", to w trzech godzinach można zmieścić jedynie wybór z tekstu. Trze­ba więc ciąć i to z rozmachem. Wszelako nie mam do Englerta pretensji o to, że ciął, bo cięli i Wyspiań­ski, i Schiller, i Dejmek, że o radykalizmie Grzegorzew­skiego nie wspomnę. Pretensję mam do Englerta o to, jak ciął, a bardziej jeszcze o to, co z pociętym zrobił. Englert całe kosmiczne misterium "Dziadów" (o którym pisał, na przykład, Miłosz w "Ziemi Ulro") redukuje do indywidualnej psychologii, porządkuje i racjonalizuje, radykalnie domykając otwartą przecież formę utworu (tę otwartość analizuje Ryszard Przybylski w swojej ważnej książce o "Dziadach"). O Michale Żebrowskim można bez wątpienia powiedzieć, że jest wybitnym aktorem i pięk­nie mówi wiersz, ale gdy występuje w roli Gustawa-Konrada, chcąc nie chcąc realizuje dyspozycje reżyse­ra, które da się ująć w Miłoszowym zdaniu: it is all in your mind. A to nie jest aż tak ciekawe, jak cie­kawa jest metafizyczna struktura "Dziadów". Krótko mówiąc, Żebrowski gra coś w rodzaju "niepokojów wy­chowanka Konrada". Co być może jest sposobem prze­kładania doświadczeń Mickiewicza na doświadczenia współczesnej młodzieży, niemniej oceniałbym to jako przekład wolny. Zresztą, w klimacie adolescencji Englert rozgrywa całość sceny więziennej, jakby zapominając, że kwalifikacja wieku bardzo się od czasów Mickiewi­cza zmieniła: dzisiejsi rówieśnicy filomatów są tak na­prawdę, psychicznie, od nich młodsi i, co tu dużo kryć - głupsi. Ich pohukiwanie na Pana Boga wydaje się w przedstawieniu Englerta szczere i spontaniczne, ale zarazem płaskie i trywialne. Ceną przystosowania "Dzia­dów" do dzisiejszych możliwości odbioru i dzisiejszej wrażliwości jest redukcja problematyki, która obejmuje zarówno dyskurs religijny jak i rozrachunki polityczne. I tu się pojawia pytanie natury zasadniczej: czy kalectwo współczesnych widzów jest wy­starczającym argumentem za upraszczaniem Mickiewicza; czy niezro­zumiałe należy sprowadzać do zrozu­miałego czy przeciwnie: widza przy­zwyczajonego do treści łatwych, po­dawanych w atrakcyjnej formie, trze­ba pozbawić nazbyt dobrego samopo­czucia i zmusić go do niewygodnej refleksji, że nigdy nie będzie swobod­nym uczestnikiem kultury narodowej, jeśli całe życie spędzi na warunkach dyktowanych przez totalizm telewizji. Englert gotów jest, jak się zdaje, przy­jąć postawę permisywną, to znaczy nie zmuszać odbiorcy do rezygnacji z utartych przyzwyczajeń. Za taką postawą stoją racje, których nie da się zlekceważyć, przynajmniej jeśli nie chce się popaść w ferdydurkiczną sklerotyczność i powtarzać, że wielka poezja będąc wielką i bę­dąc poezją nie może nie zachwycać nas, a więc zachwyca. Skądinąd bo­wiem dobrze wiadomo, że nie za­chwyca, a w związku z tym jest ja­sne, że wystawianie "Dziadów" w te­lewizji równa się uprawianiu kontra­bandy na wielką skalę. Stąd w En­glercie widzę przede wszystkim przemytnika, który musiał bardzo precyzyjnie zestawić ra­chunek zysków i strat. Nie twierdzę, że proceder przemycania poezji Mickiewicza pod postacią obraz­ków jest zupełnie nieopłacalny. Jeśli marudzę, to za­pewne z nostalgii za sytuacją, w której każda insce­nizacja "Dziadów" była probierzem społecznej świadomo­ści, sposobem - mówiąc językiem Mochnackiego - "uznawania się narodu w jestestwie swoim". Z dru­giej wszelako strony, może wypada się cieszyć z fak­tu, że "Dziady" w ogromie swoim i całości są dziś niepojęte, bo znaczy to tyle, iż nie musimy już ce­lebrować polskiej nienormalności - rośnie pierwsze po­kolenie, które obywa się bez namysłu nad narodo­wym jestestwem. Humanistyczne autorytety zdążyły już tę przemianę usankcjonować, głosząc bezapelacyj­ny koniec romantycznego paradygmatu. Czy przyniesie nam to co dobrego, to się jeszcze okaże. Na wszel­ki wypadek przytoczę opinię Bohdana Korzeniewskie­go, który czterdzieści lat temu pisał: "Każde pokole­nie ma święte prawo do własnego pojmowania "Dzia­dów". Nasze, rozdzielone od poprzednich wielkim prze­łomem rewolucji, ma to prawo w stopniu chyba naj­wyższym. Aż przerażenie ogarnia, gdy się pomyśli, jak z tego prawa nie umie skorzystać".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji