Artykuły

Czas jako bohater

"Z biegiem lat, z biegiem dni..." to - jak w podtytule ów spektakl określił inscenizator - "opowieść teatralna na jedną noc albo trzy wieczory". Według mnie przedstawienie to oglądane w odcinkach - traci. Więc nie traktuję go jako teatralnego serialu (zresztą wiadomo skądinąd, że Wajda zgodził się na "pokawałkowanie" dzieła jeno ze względów "życiowych"; granie "całościowe" bliższe jest jego intencjom). Bo bohaterem spektaklu jest czas. I ten sceniczny - czas bohaterów opowieści, i ten "fizyczny" - czas widzów.

Przez scenę każdej z trzech części przedstawienia przewijają się dziesiątki postaci - mniej lub bardziej ważnych. Tych pierwszoplanowych, i tych, które tworzą tło. Żadna z nich jednak nie jest na tyle ważna, aby stać się głównym bohaterem opowieści. To już raczej mieszczański salon (najpierw Chomińskich, potem Dulskach), to już raczej kawiarnia, gdzie zbiera się artystyczna cyganeria - może uchodzić za "bohatera" Wajdowskiej inscenizacji. Bo to nie tylko miejsca akcji (dodajmy tu jeszcze poddasze, gdzie bieduje Relski, korepetytor Chomińskich, pragnący uzyskać status pisarza), ale i swoiste metonimie grup społecznych, z których wywodzą się pierwszo- i dalszoplanowe postacie opowieści. Zaś nazwy owych miejsc - salon mieszczański, artystyczna kawiarnia - to synonimy statusu społecznego ludzi z tymi miejscami związanych. I - przede wszystkim - ich mentalności. Z tego względu nazywanie kawiarni czy też salonu "bohaterem" teatralnej sagi, jaką wydaje się być "Z biegiem lat, z biegiem dni...", nie jest bezzasadne.

Powiedzieliśmy przecież, iż głównym bohaterem jest czas. I tak się rzecz ma w istocie. Czas sceniczny obejmuje wydarzenia z lat 1873 - 1914. W ciągu tych czterdziestu lat wiele zmienia się w życiu Chomińskich i Dulskich. W życiu Krakowa. Narodu. Dzieci, których jeszcze nie było, gdy kurtyna po raz pierwszy szła w górę, przed jej ostatnim opuszczeniem mają już swoje "dorosłe" problemy. W pierwszej scenie spektaklu dochodzi do głosu - żywe przecież jeszcze - wspomnienie powstań narodowych, w ostatniej - dowiadujemy się, że czternastoletni syn Julii uciekł z domu do Legionów, że Fredzio Chomiński wyruszył z I kadrową na front. Zamyka się rozdział narodowej historii, która stąd - z perspektywy salonu - nie rysuje się zbyt patetycznie. Ale to nie wina historii, lecz - perspektywy.

2.

Czyniono zresztą Wajdzie zarzut z tego, że przyjął taki punkt widzenia. Że to niby słychać jeszcze - bądź już - "śpiew i rżenie koni" {proszę wybaczyć ten cytat nie z epoki), a my tu, drogi współ-widzu, przy partyjce szachów, bądź (o zgrozo!) przy sznyclach! Zamiast patrzeć na ręce tytanom wykuwającym kształt Historii, gapimy się na piersiątka Hesi i Meli, niemal włazimy Dulskiej do kuchni. A fe! Zamiast śwdadkować Pięknu i Prawdzie - plotkujemy przy kawiarnianym stoliku i, co najwyżej, wyrwie się nam: "Ach! Powietrza! Tchu!" A ponieważ Wyspiański, niestety, w tej knajpce nieobecny, okrzyk-cytat z "Wesela", którego prapremiera właśnie się odbyła (owo "właśnie" odnosi się, oczywiście, do czasu scenicznego), podsunie Józio Chomińiski. I tak trwamy w bryi codzienności: "szalona" Julka nie namaluje arcydzieła, Bronik nie wyjedzie do Paryża, Relski nie napisze już swego dramatu. Ale przecież arcydzieła powstają - mówi się nawet o nich, czyta je, ogląda, podziwia (Wyspiański, Podkowiński). Co więcej - rodzi się wielka sprawa: lada dzień wybuchnie Polska. Ale to wszystko dzieje się nieco dalej, jakby nierealnie. Na planie pierwszym najpierw kłopoty z prowadzeniem domu otwartego, potem ględzenie Trybulaka, rozpacze Julii, sznycle Dulskiej. Bryja codzienności. Ale wbrew niej - a raczej: z niej - wyłania się Historia. Potomnym objawi się w postaci uporządkowanej, logicznej. Wszystko w niej będzie na swoim miejscu. Jak na owej "fotografii rodzinnej", zamykającej każdą z trzech części spektaklu. I równie zastygła, nieruchoma.

Tak, "zdjęcia rodzinne" kończące poszczególne części przedstawienia są nie tylko efektownym zastąpieniem sztampowego wychodzenia do oklasków, kłaniania się, ale i stanowią wskazówkę interpretacyjną. Zda się, iż mówią: oto oglądaliście, państwo, magmę życia, a teraz widzicie, jak prawda o niej zostanie przekazana potomnym.

Wajdzie zależało nie tyle na tym, żeby uświadomić publiczności ten fakt (prawda to w końcu banalna), ile na tym, aby widzowie przestali być li tylko widzami, aby przeżyli - jako coś osobistego - przeistaczanie się miazgi codzienności w rzeczywistość wyższego rzędu. I tu wkraczamy na teren - bodaj czy nie najważniejszego dla Wajdowskiej inscenizacji - zagadnienia. Idzie o czas widza. Spektakl musiał być na tyle długi, aby jego trwanie było fizycznie odczuwalne, nawet męczące. Aby na scenie zdążyła się zgromadzić taka ilość fakcików, które - osiągnąwszy stan krytyczny - przejdą w nową jakość (spektakl premierowy trwał około dziewięciu gadzin, potem uległ skróceniu do ośmiu). W ten sposób przerzucony zostaje pomost między rzeczywistością sceny a rzeczywistością widowni: żaden ze scenicznych bohaterów nie widzi, że miazga codzienności (w której tkwi zanurzony po uszy) formuje się w Kształt - dostrzec to można z pozycji widza; widz jednocześnie zaczyna odczuwać całym sobą, że istnieje taki punkt widzenia, z którego miazga jego dni jawi się jako Sens.

Nic więc dziwnego, że przez scenę przewijają się tylko fakciki, że wielka literatura (zwłaszcza ta z wpisaną weń perspektywą historiozoficzną) nie uzyskała na nią prawa wstępu: narzucałaby bowiem, w sposób zbyt wyraźny, swój ogląd rzeczywistości, nie mogłaby być miazgą, bo już jest wizją. A wizja wszak miała się dopiero wyłonić. Spoza bryi codzienności.

Jak widać inscenizacja Wajdy wcale nie jest taka tradycyjna, jak się zrazu wydaje (o wrażeniu tym przesądza "akademicka" dbałość o scenograficzny detal, rodzajowość ról - i tym podobne atrybuty solidnego teatru). "Eksperyment" z czasem widza łączy ją przecież i ze starogreckimi świętami teatralnymi, i z wielogodzinnym uczestnictwem w misteriach, i z nowoawangardowymi "czuwaniami".

3.

Spektakl Starego Teatru żyje już ponad rok. Recenzowano go wielokrotnie, zachwycano się pracowitością i precyzją scenografów (Krystyna Zachwatowicz, Kazimierz Wiśniak), zwracano uwagę na rzetelność aktorskiej roboty, chwalono wyrazistość ról dalszoplanowych. Dlatego nie piszę "regularnej" recenzji, jeno kilka dygresji na temat spraw, które - wydaje mi się - nie dość jaskrawo pojawiły się w dotychczasowych omówieniach.

I tak wypadnie podywagować o scenariuszu inscenizacji. Zarzucano Joannie Olczak-Ronikierowej, że nie dość, iż pozszywała go z dzieł różnej proweniencji (za przyzwoleniem Wajdy, oczywiście), to jeszcze zmieniła wymowę wykorzystanych fragmentów. Z pretensją taką można by się zgodzić. Ale tylko częściowo - tam, gdzie odejście od intencji autora jest nie tylko zbyt dalekie, ale i - z uwagi na dramaturgię nowo skrojonej całości - niepotrzebne. (Dlaczego w scenariuszu nie wykorzystano dzieł wielkich, zdaje się, już wyjaśniliśmy). Myślę, że nie tylko jakość nowo powstałego dzieła (zwycięzców nikt nie sądzi?) usprawiedliwia naruszenie autonomiczności utworów Bałuckiego ("Dom otwarty"), Kisielewskiego ("W sieci", "Karykatury", "Ostatnie spotkanie") Zapolskiej ("Moralność pani Dulskiej", "Śmierć Felicjana Dulskiego"), Kaweckiego ("Dramat Kaliny"), Kadena-Bandrowskiego ("Łuk"), Boya, Przybyszewskiego, Dąbrowskiej, Struga. Otóż dzieła te uzyskały - poprzez scenariusz - status "wieści gminnej". Niektóre z nich miały go zresztą wcześniej. A zdarzenia w nich występujące świadomość potoczna traktowała niemal jako fakty historyczne. Czemu się zresztą dziwić, skoro dzieło literackie jest odzwierciedleniem rzeczywistości. Że nie bezpośrednim, nie prostym, nie dokumentarnym? - świadomość potoczna takimi niuansami głowy sobie nie zaprząta. A zresztą - czy mając przed oczyma duszy wizję, naszą własną, wizję, jakiejkolwiek epoki historycznej oddzielamy w niej to, co trafiło do niej z dzieła literackiego, a co z naukowego? Czy, jako niespecjaliści, potrafimy to zrobić precyzyjnie?

W inscenizacji Wajdy wydarzenia autentyczne przeplatają się z fikcją literacką. Ale przecież dzieła literackie, przedstawiając fikcję, stanowią równocześnie dokument świata wewnętrznego ludzi, którzy je tworzyli i którzy je czytali. Nie dziwi więc sceniczne współistnienie Bałuckiego i Boya z Fikalskim czy Chomińską. I nie powinno oburzać "naruszanie" autonomiczności dzieł, których i tak nikt nie czyta. Czas bowiem odsunął je w niepamięć. Jako utwory literackie. Ale zawarta w nich wizja epoki obecna jest w świadomości społecznej. Jest swoistą "wieścią gminną".

Ta optyka potocznej świadomości cudownie "rymuje się" z żabią perspektywą, w oparciu o którą budowana jest wymowa Wajdowskiej inscenizacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji